autor: Daniel Kazek
W co pograć za darmo - część 5
Jak zawsze co trzeci poniedziałek przybliżamy Wam kilka ciekawych i nade wszystko darmowych gier. Dzisiaj w menu: sieciowy FPS przenoszący nas w lata 50-te XX wieku (Alien Arena 2010), klasyczna przygodówka (Ben There Dan That!), niewielka gra logiczna (Puzzle Bloom), krzyżówka FPS-a z RTS-em w formie MMO (Battleswarm: Field of Honor) oraz gra eksploracyjna (Dreamside Maroon).
Jak zawsze co trzeci poniedziałek przybliżamy Wam kilka ciekawych i nade wszystko darmowych gier. Dzisiaj w menu: sieciowy FPS przenoszący nas w lata 50-te XX wieku (Alien Arena 2010), klasyczna przygodówka (Ben There Dan That!), niewielka gra logiczna (Puzzle Bloom), krzyżówka FPS-a z RTS-em w formie MMO (Battleswarm: Field of Honor) oraz gra eksploracyjna (Dreamside Maroon).
Archiwum artykułów:
- Część 4 - Death Rally, Bejeweled Blitz, Devil's Tuning Fork, Quantasm, AirRivals
- Część 3 - Attack of the 50ft Robot!, Legends of Zork, Gear, Wolf Team, Buggy Race
- Część 2 - Combat Arms, osu!, FarmVille, Igneous, Peggle: World of Warcraft Edition, Peggle Extreme
- Część 1 - Hedgewars, Frets on Fire, Warsow, Out of Order, Theseus: Return of the Hero
Alien Arena 2010
Alien Arena to online’owy FPS, nad którym twórcy systematycznie pracują już od wielu lat, co widać chociażby po cyklicznie zmieniającym się w nazwie roku. Wersja 2010 wyszła na początku maja i oczywiście uzupełnia starszą edycję o szereg istotnych zmian, w tym także graficznych.
Inspiracją dla stworzenia gry były filmy sci-fi klasy B z lat 50-tych ubiegłego wieku. Jeśli interesuje Was ten temat, to dodam na marginesie, że w jednym z poprzednich przeglądów omawialiśmy grę Attack of the 50ft Robot!, również utrzymaną w podobnym stylu. Specyficzną atmosferę tamtego okresu w Alien Arena widać niemal na każdym kroku, wystarczy rzucić okiem na wystrój pomieszczeń (nienaturalne urządzenia, komory, mózgi w probówkach), bronie, czy wreszcie postacie. Grać można bowiem stereotypowym do bólu Marsjaninem z wielgachną łepetyną, przeróżnymi cyborgami, ewentualnie ludźmi w charakterystycznych skafandrach. Trzeba tylko dodać, że samych modeli do wyboru przydałoby się jednak więcej, bo tych przewidziano raptem kilka.
Technologiczną podstawą shootera jest bezustannie rozwijany silnik CRX, który swoje korzenie ma z kolei w id Tech 2 z Quake'a II. Dzięki temu wiele mechanizmów rozgrywki, które przewijały się w słynnej serii id Software, dostępnych jest także w Alien Arena. Mowa tu o różnego rodzaju trikach jak strafejumping czy zabawach z rakietą, ale gra idzie jeszcze dalej i sięga też po rozwiązania z innych gier, umożliwiając np. wykonywanie uników. Generalnie rozgrywka jest bardzo szybka, co na pewno zadowoli wszystkich maniaków mutacji powstałych na bazie Quake’a II/III.
Broń w FPS-ach to jak wiemy kluczowa sprawa. W Alien Arena pukawek przewidziano dziewięć, przy czym każda z nich posiada alternatywny tryb ataku, tak więc wrogów dziurawić można w sumie na 18 różnych sposobów. Do dyspozycji mamy np. odpowiednik słynnego BFG, obcy paralizator przypominający bagnet (do walki kontaktowej), granaty z potężną dawką energii oraz inne, w większości bardzo pokręcone i nie z tego świata zabawki. Pośród tego znajdziemy też trochę konwencjonalnego sprzętu jak minigun, wyrzutnia rakiet lub miotacz ognia. Co ciekawe, odgłosy generowane przez broń są jak na mój gust wyjątkowo marnej jakości i w ogóle nie oddają dynamiki jaką cechuje gra. Fakt, że może to być efekt zamierzony (przypominam o filmowej inspiracji), co nie oznacza jednak, że trafiony.
Rozgrywka oferuje zabawę zarówno w trybie solo jak i multiplayer, aczkolwiek ta pierwsza ogranicza się właściwie tylko do serii następujących po siebie meczy z botami. W opcji wieloosobowej można pobawić się w najpopularniejszych grach (Deathmatch, CTF etc.), choć istnieje też kilka innych ciekawych i nowatorskich trybów, jak ganianie za mechanicznym bydłem, granie w piłkę na kosmicznych zasadach oraz sterowanie kosmicznymi statkami bojowymi.
Alien Arena właściwie nie cieszy się wśród graczy jakąś ogromną popularnością, przez co ze zlokalizowaniem aktywnych gier w niektórych wymyślnych trybach, mogą być trudności. Tak czy inaczej do tradycyjnych meczy zawsze się ktoś znajdzie, a w razie czego zawsze można się wspomóc własnym serwerem i całkiem znośnymi botami. Na koniec dodam, że gra jest bardzo ładna i w niektórych rozwiązaniach wizualnych mogłaby z powodzeniem konkurować z niektórymi, współczesnymi produkcjami komercyjnymi. Odbija się to niestety trochę na wymaganiach sprzętowych, które trzeba przyznać są dość spore. Dodatkowo gra wyposażona została w nastrojową ścieżkę dźwiękową, co przy bezpłatnych FPS-ach nie jest przecież regułą.
Ben There, Dan That!
Starając się poznać co za szaleńcy mogą tworzyć grę, której akcja toczyć się będzie w odbycie i w waginie, odkryłem, że odpowiedzialne za produkcję studio Zombie Cow Studios, ma w ofercie jedną grę na licencji freeware. Chodzi o Ben There, Dan That!, klasyczną do szpiku kości przygodówkę.
W grze wcielamy w dwóch, tytułowych bohaterów, którzy tak naprawdę są faktycznymi autorami dzieła. Program z założenia miał być zwariowany, jak zresztą wszystkie inne tego dewelopera oraz odwoływać się do najpopularniejszych przedstawicieli staroszkolnego nurtu point and click. W efekcie Ben There, Dan That! to taki miks Day of the Tentacle, Sam & Max czy serii Monkey Island.
Przygodę rozpoczynamy w Peru, kiedy to główny charakter - Ben, próbuje ożywić swojego towarzysza - Dana, przywiązując go gumowym kurczakiem do liny, która z kolei znajduje się nad ogromną przepaścią. Nie wdając się w szczegóły, akcja kończy się sukcesem, co pozwala przenieść się bohaterom do rodzinnego Londynu. Tam bierzemy się naprawę anteny, w efekcie lądując na obcym statku kosmicznym. Jak więc widać bardziej klasycznej historii chyba nie dało się już wymyślić, co mnie akurat bardzo cieszy.
Gra po brzegi wypełniona jest humorem, głównie słownym. Nasi podopieczni mają wiecznie coś do powiedzenia nawet na najbardziej wydawałoby się błahy temat. Ponadto z ich ust systematycznie padają zabawne nawiązania do starszych gier, zwłaszcza autorstwa Lucas Arts, czy też nawet samego gatunku, który reprezentują. Wirtualni bohaterowie przykładowo potrafili bez problemu rozpoznać, że dwa przedmioty połączyłem tylko dlatego, że brakło mi innych pomysłów, a innym razem zbesztali mnie za próbę gromadzenia obiektów na zapas (w myśl zasady, że kiedyś się mogą przydać). W międzyczasie sami dopuszczają się czynności, których wykonanie kłóci się ze zdrowym rozsądkiem, co sami zresztą zauważają i genialnie komentują. Trochę tylko szkoda, że błyskotliwy dowcip niekiedy jest przeplatany nieco wymuszonym oraz niepotrzebnymi wg mnie przekleństwami (bardzo rzadko), choć w ogólnym rozrachunku można to raczej twórcom wybaczyć. Siłą dialogów w Ben There, Dan That! jest ponadto ich ilość, bo do większości operacji przypisane zostały za każdym razem inne. Nie ma tu standardowej kwestii „nie mogę tego zrobić”, czy czegoś w tym stylu. Zapewniam że osoby, które w takich grach oglądają każdy przedmiot, by jeszcze silnej poczuć jej atmosferę, będą usatysfakcjonowane.
Gra od strony technicznej nie prezentuje się jak widać najlepiej, bo co tu dużo mówić - wygląda jakby została stworzona w Paintcie. Niektórym może to przeszkadzać, niektórym nie, podobnie jak to, że w produkcji nie uwzględniono mówionych kwestii oraz soundtracku (muzyka pojawi się tylko w konkretnych momentach). Ben There, Dan That! ma też oficjalną kontynuację pod nazwą Time Gentlemen, Please!, która jest już niestety płatna. Cena nie jest jednak wygórowana i grę razem z pierwszą częścią można przykładowo nabyć na Steamie za marne kilka euro.
Puzzle Bloom
Puzzle Bloom to jedna z gier dostrzeżonych przez tegoroczne jury Independent Games Festival w kategorii projektów studenckich. Jest to pozycja logiczna, choć nie powiedziałbym by pod tym względem była ona jakoś szczególnie wymagająca wobec gracza. Program do działania potrzebuje wtyczki Unity (bawimy się w przeglądarce).
W Puzzle Bloom przybieramy postać sympatycznego duszka imieniem Canotila, dla którego największym skarbem jest natura. Tak się jednak niefortunnie złożyło, że zamieszkująca jego świat rasa trochę za bardzo upodobała sobie dążenie do rozwoju przemysłowego, co negatywnie odbiło się na przyrodzie. Nasza misja polega na przywróceniu pierwotnego stanu równowagi naturalnej, co robimy przejmując kontrolę nad pełzającymi w okolicy mieszkańcami. W praktyce wygląda to tak, że klikamy wybraną ofiarę, sprawiając że duszek przyswaja sobie jej wszystkie funkcje motoryczne oraz manualne. Tym sposobem możemy się poruszać z myślą o zlokalizowaniu punktu kontrolnego, w którym wyrastające drzewo zamieni twardy beton w miękki dywan z trawy.
Po drodze napotykamy rzecz jasna różnego typu przeszkody. Najczęściej mamy do czynienia z pozamykanymi przejściami, które otwieramy nadeptując odpowiednie przyciski. O ile na początku jest to dość prosta sprawa, to z biegiem czasu mierzymy się jednak z bardziej skomplikowanymi sytuacjami. Wówczas musimy wykazać się stosowną oceną obecnego położenia, wybiegając nieco w przyszłość, tak aby odpowiednio zsynchronizować wszystkie nasze planowane ruchy. Zdominowanymi postaciami przesuwamy skrzynie, neutralizujemy śmiercionośne lasery, a czasem próbujemy też rozprawić się z co bardziej impulsywnymi robotami strażniczymi. Nie ma tego jak widać dużo, bo prawdę mówiąc sama gra nie jest skomplikowana. Logiczne przeszkody, które przychodzi nam pokonywać na pewno nikogo nie zwalą z nóg, a weterani gatunku mogą nawet podnieść wrzawę, że tak się tą grę tytułuje.
Tak więc podsumowując gra jest prosta i jakby tego było mało bardzo krótka, bo do dyspozycji mamy ledwie dwie niewielkie wyspy/poziomy (dodatkowe przewidziano dla osób skorych do dotacji). Dlaczego więc w ogóle zagrać w Puzzle Bloom? Moim zdaniem dlatego, że wizualnie potrafi niekiedy przykuć uwagę. Kolejne transformacje terenu są bardzo miłe dla oka, podobnie jak sama postać duszka, który jest bardzo sympatyczny. Poza tym to jedna z tych niezobowiązujących gier, w jakie można zagrać dla zwykłego zabicia czasu i przeżyć krótką, ale jednocześnie przyjemną przygodę.
Battleswarm: Field of Honor
Battleswarm: Field of Honor to gra, o której dowiedzieliśmy się w drugiej połowie zeszłego roku, a jej oficjalna premiera nastąpiła w listopadzie. Produkcja jest grą MMO, choć ze standartowymi reprezentantami gatunku niewiele ma wspólnego. Program autorstwa m.in. Nolana Bushnella, założyciela Atari i pomysłodawcy kultowego Ponga, jest bowiem nowatorskim miksem FPS-a z RTS-em.
Eksperyment to już w założeniu niebezpieczny, bo twórcy musieli w pomysłowy sposób odseparować od siebie oba tryby, jednocześnie sprawiając, by jeden bez drugiego w grze nie mógł się obyć. W Battleswarm walczą uzbrojeni po zęby ludzie (FPS) oraz rój robali (RTS) i trzeba przyznać, że każda strona jest na swój sposób wyjątkowa.
Biorąc na tapetę rasę ludzką nie można oprzeć się wrażeniu, że studio Gameworld Tech przy opracowywaniu tej opcji kierowało się sentymentem do Gears of War. Walcząc człowiekiem akcję oglądamy bowiem z poziomu ramienia postaci (z możliwością włączenia faktycznego FPP), którą da się wykonywać przewroty w wybranym kierunku czy zajmować umocnienia. Nasi bohaterowie nawet wyglądają podobnie do ekipy Marcusa Fenixa, co dla fanów dzieła studia Epic Games będzie raczej dobrą informacją, zwłaszcza, że tylko pierwsza część tej uznanej serii trafiła na poczciwe pecety. Ludzie na wyposażeniu mają naturalnie najnowocześniejsze środki zagłady, jak karabin szturmowy, minigun, miotacz ognia, czy snajperkę. Dodatkowo można inwestować w elementy pancerza, czy różnego rodzaju podręczne dodatki w postaci granatów lub kapsułek wspomagających zdrowie.
Robale z kolei mogą przypominać Zergów ze Starcrafta, gdyż ich podstawowym atutem jest przede wszystkim liczebność. Produkowane w dziesiątkach, a przy współpracy z innymi graczami nawet w setkach, rozłażą się wówczas po całej mapie, którą oczywiście obserwujemy z góry. Początkowo dostęp mamy tylko do jednego typu potworków, ale kolejnych naszej wylęgarni można zafundować kupując ich jaja za wirtualnie zdobyte pieniądze. Za możliwość wystawienia nowych jednostek odpowiada wskaźnik populacji - nie ma tu konieczności gromadzenia jakichkolwiek surowców. Ważną postacią w tej opcji zabawy jest lider roju, czyli de facto nasze RTS-we alter ego. Jego obecność na polu bitwy pozytywnie wpływa na walory regularnej armii, która lepiej walczy i jednocześnie jest wspierana specjalnymi mocami swojego dowódcy (np. deszczem meteorytów, czy burzą magnetyczną). Podobnie jak w przypadku człowieka, z myślą o naszej robaczej wersji (w lobby są dwie osobne karty poświęcone postaciom) można kupować w sklepie szereg gadżetów, odziaływujących na wybranych podwładnych lub lidera.
W Battleswarm przyznam szczerze, że grało mi się bardzo przyjemnie. W zależności od trybu przeżywamy kompletnie inne emocje, bo wybierając tryb pierwszoosobowy bardzo ważna jest współpraca z innymi graczami, których może być co najwyżej kilku. Takie sytuacje jak uratowanie kompana z opresji bądź tez wspólne zagregowanie na sygnał, że obcy wdzierają się do bazy od niezabezpieczonej strony, naprawdę zostają na długo w pamięci. Zwłaszcza, że po drugiej stronie często siedzi człowiek z krwi i kości, który stosuje różne wymyślne taktyki, a nie utarte, komputerowe schematy. Fanatycy RTS-ów też nie powinni poczuć się zawiedzeni. Niemal każdą jednostkę można inaczej wykorzystać w walce, jako że niektóre z nich leczą, trują, część sprawdza się jako mięso armatnie, a zaś inne przeznaczone są stricte do ataku oblężniczego. Możliwości jest całkiem sporo, podobnie ja opcji gry (z katalogu PvE, PvP).
Battleswarm: Field of Honor przede wszystkim polecam wypróbować. Nie jest to gra idealna, bo ma też sporo wad jak np. ubogi sklep (nawet w wersji dla fanatyków mikrotransakcji) czy niewielką liczbę graczy, ale zdecydowanie więcej można zaliczyć na plus (np. silnik Unreal Engine 3). Bardzo mnie ciekawi jak ta produkcja poradzi sobie na rynku w kolejnych miesiącach, bo potencjał trzeba przyznać ma spory.
Dreamside Maroon
Na koniec zajmiemy się grą autorstwa amerykańskich studentów z DigiPen Institute of Technology, którzy już niejednokrotnie udowodnili (odsyłam do naszych wcześniejszych przeglądów), że potrafią tworzyć z pasją. Dreamside Maroon to dość nietypowa gra, jako że w głównej mierze odwołuje się do doznań czysto metafizycznych.
Głównym bohaterem produkcji jest Aster, który bardzo pragnie dotrzeć na księżyc. Przeistaczając się w jego postać lądujemy na końcu długiej winorośli, którą następnie szybujemy w niebo. Mimo iż gra posiada cel, jakim jest dostanie się na Srebrny Glob, w zabawie kompletnie nie o to chodzi. Dreamside Maroon to bowiem gra eksploracyjna, która ma dostarczać jak najwięcej frajdy ze zwykłego przebywania w wirtualnym świecie.
Wędrując po wyimaginowanej rzeczywistości odwiedzamy najróżniejsze wysepki, platformy i budowle zawieszone w powietrzu, skupiając się na szukaniu pewnych specyficznych studni. Kiedy tylko się do takiej zbliżymy, poznajemy kawałek wiersza, który wraz z kolejnymi fragmentami składa się w jedną całość. Każde aktywowanie obiektu powoduje ponadto pojawienie się w okolicy robaczków świętojańskich, co z czasem zapełnia cały świat najprzeróżniejszymi barwami. Gra świateł jest zresztą czymś, co w zamierzeniu ma zachwycić gracza i przykuć go do ekranu monitora. Mijając niektóre miejsca da się bowiem niejako je pobudzić do życia wyposażając w dodatkowe barwy, czy nawet przyczynić się do zmian w konstrukcji. Z czasem jesteśmy także świadkami transformacji globalnych, co przejawia się przykładowo zmianą kolorów otaczającej nas przestrzeni.
Z opisu jasno więc wynika, że Dreamside Maroon nie jest grą dla wszystkich. Można naturalnie wystrzelić prosto w górę w kierunku księżyca (są dwie plansze) ale jak już pisałem, wtedy lepiej w ogóle nie uruchamiać tej gry. Program wymaga po prostu innego podejścia, w szczególności dużo spokoju, przy czym jeśli tylko mu na to pozwolimy, sam nam go zagwarantuje. Pomaga w tym niesamowita ścieżka dźwiękowa, która moim zdaniem z powodzeniem mogłaby rywalizować z typowymi nagraniami relaksacyjnymi. Generalnie jeśli będziemy potrafili cieszyć się ze zwykłej obserwacji świata, gry kolorów, oplatającej wszystko winorośli, to najprawdopodobniej dostrzeżemy w grze to, o co zabiegali jej twórcy, czyli piękno i harmonię.