Stranger Things 4 ratuje Netflixa, obejrzałem świetny serial
Choć Stranger Things z hitu lata 2016 zdążył wyewoluować w czterosezonowego tasiemca, nie stracił nic ze swojego klimatu. Jasne, nie ma róży bez kolców, ale jeżeli pokochaliście poprzednie sezony, pokochacie i ten.
To, że z Hawkins jest coś nie tak, wiedzieliśmy od samego początku. Najpierw wydawało się nam, że to „jedynie” kwestia otwierającego się niejednokrotnie przejścia pomiędzy światami – tym naszym i żywcem wyjętym z obrazów Beksińskiego (a przy okazji zamieszkiwanym przez gigerowe monstra). Teraz okazuje się, że przyczyn powinniśmy szukać jeszcze gdzie indziej. Mitologia świata ST zostaje wzbogacona o jedną niezwykle potężną szkaradę, kilka nowych reguł i całe mnóstwo klimatycznych lokacji.
Dufferowie przekraczają kolejną granicę estetycznej obrzydliwości
Po wszystkich perturbacjach z poprzednich sezonów Jedenastce udaje się zacząć nowe życie w rodzinie Byersów. Mimo zmiany miejsca zamieszkania utrzymuje ona kontakt ze swoim chłopakiem Mikiem oraz resztą paczki. Kiedy w czasie ferii mają okazję się spotkać, Hawkins wstrząsa brutalne morderstwo, o które oskarżany jest nowy przyjaciel Dustina, Mike’a i Lucasa. Przyjaciele muszą zdecydować, czy wierzą w jego niewinność, i zmierzyć się z własną przeszłością. Jakby tego było mało, do Joyce dociera list sugerujący, że Hopper wciąż żyje…
Nowy antagonista okazuje się nie tylko niesamowicie obrzydliwy, ale i inteligentny. Jego motywacje są klarowne, w przeciwieństwie do owianego tajemnicą pochodzenia. Design monstrum robi nieprawdopodobne wrażenie. Ma w sobie coś z potworów Poego i Lovecrafta, szaleństwo rodem z obrazów Beksińskiego, obcość projektów Gigera, naturę bohatera powieści Mary Shelley i zdolności nieumarłego z papierowych RPG-ów. To najlepszy złoczyńca, jakiego Dufferowie mogli wymyślić; już na początku czwartego sezonu staje się on dla Stranger Things tym, czym Thanos był dla trzeciej fazy MCU.
Czwarty sezon wcale nie jest historią dopiętą na siłę, tak jak miało to miejsce w przypadku Synów Anarchii, Słodkich kłamstwek czy… Dragon Balla. W tym ostatnim skądinąd uwielbiany przez niżej podpisanego i miliony innych fanów na świecie Akira Toriyama od lat (nie)konsekwentnie dokleja do serii nową historię, taką, której nie można się było spodziewać, oglądając wcześniejsze. Nie sposób zauważyć, że owo niespodziewanie się nie dotyczy tylko widza, a i mangaki, który sam przyznawał, że nie dba o przesadną spójność uniwersum. W Dragon Ballu to się sprawdza, choć marzę czasami o opowieści spinającej całą serię.
Serial długi, a jednak spójny
W Stranger Things właśnie tak jest. W ostatnich odcinkach da się wyraźnie zauważyć, że bracia Duffer myśleli o takich wydarzeniach, o takim antagoniście, wreszcie o takich rozwiązaniach od samego początku. A jeżeli nawet nie (w co ciężko byłoby mi uwierzyć) to stworzyli perfekcyjną iluzję wzajemnych powiązań między wszystkimi aktami swojego dzieła.
Dufferowie często sięgają do przeszłości bohaterów i wydobywają z nich to, co czyni ich ludźmi z krwi i kości. Prawie każdy ma na sumieniu kilka niecnych uczynków. Twórcy nie próbują wybielać swoich postaci, a jedynie (albo aż!) pomagają im zaakceptować przeszłość. Przybiera to wielokrotnie postać swoistej autoterapii, innej w przypadku każdego bohatera.
Dzieciaki z Hawkins nie są już zresztą wcale dzieciakami. Nie dość, że aktorzy zdążyli przez te 6 lat wydorośleć, to i w serialu upłynęło trochę czasu. I nareszcie to widać. Problemy, z którymi muszą się mierzyć, są już inne. Ewolucję niemal każdego bohatera widać gołym okiem. I to między innymi sprawia, że nie sposób nazwać czwartego sezonu Stranger Things odcinaniem kuponów. Matt i Ross Duffer wciąż mają do opowiedzenia wiele nowego!
Dużo autoterapii, mało relacji
Ze względu na niesamowicie wartki scenariusz mniej dzieje się, jeśli chodzi o relacje między bohaterami. Owszem, są kłótnie, rozstania i nowe zauroczenia, ale galopująca akcja nie pozwala wyjść żadnej z nich poza płytki szkic. Czy to wada? To zależy już od Was. Ja dostałem akurat tyle teen dramy i horroru, ile chciałem. Ci, którzy oczekiwali nieco innego stosunku tego pierwszego do drugiego, mogą być lekko rozczarowani.
Choć dynamika relacji nie należy do największych zalet serialu, sama głębia psychologiczna poszczególnych postaci już zdecydowanie tak. Nowy antagonista chętnie sięga do bolesnych wspomnień bohaterów. Dowiadujemy się więc znacznie więcej nie tylko o ich przeszłości, ale i o emocjach. Nie ma tu postaci zbędnych, takich, które można by z kimś pomylić albo w ogóle nie zauważyć na ekranie. I to jest świetne.
Nowych bohaterów (nie licząc tych, którzy pojawiają się na kilka sekund, by zaraz potem zginąć) nie pojawia się wielu. Dufferowie zdają sobie sprawę, że jeżeli chcą pozostawić drużynę wyrazistą do samego końca, nie mogą przesadzić. Na dobrą sprawę na dłużej zostaje z nami trójka barwnych bohaterów. Nawet jednak ci, którzy w pewnym momencie z różnych powodów z ekranu znikają, dostają swoje origin story, indywidualny sposób mówienia, poruszania się czy ekspresji. Aktorstwo stoi w tym przypadku na najwyższym poziomie. A wciąż przecież mówimy tylko o bohaterach trzecio- i drugoplanowych.
Aktorsko zachwycają nawet bohaterowie pojawiający się na kilka sekund
Swój epizod zaliczył w serialu również legendarny horrorowy aktor i reżyser, okazjonalnie użyczający swojego głosu również w grach. W sieci już wcześniej pojawiły się informacje o jego udziale, ale tym z Was, którzy na nie nie wpadli, nie będę psuł niespodzianki. Dość powiedzieć, że na sam jego widok usta same rozchylają się w uśmiechu, a ręce składają się do oklasków. Wybitnemu aktorowi udało się bowiem pokazać sporo artystycznego kunsztu nawet w tak krótkiej scenie.
Millie Bobby Brown nie zwalnia tempa. Wschodząca gwiazda Hollywood doskonale odgrywa zarówno tę wściekłą, zastraszoną telekinetyczkę, którą była w poprzednich sezonach, jak i dziewczynę powoli adaptującą się do szkolnej codzienności. To ostatnie nie odbywa się bez problemów. Jedenastka spotyka się z podobnym ostracyzmem co niegdyś w ośrodku badawczym. Aby móc zmierzyć się z nowym antagonistą, będzie musiała otworzyć się na bolesne wspomnienia z przeszłości.
Niegdysiejsza rewelacja serialu, Maya Hawke (Robin), spisuje się dobrze również w kolejnym sezonie. Na wyższy wskakuje za to Sadie Sink, czyli Max, której jest na ekranie więcej. Gatan Matarazzo, czyli serialowy Dustin, wyrasta na jednego z najzdolniejszych aktorów młodego pokolenia. Wśród trochę starszych członków obsady na pierwszy plan zdecydowanie wysuwa się Brett Gelman. Dotychczas jego Murray Bauman pojawiał się na drugim i trzecim planie. W najnowszym sezonie nie tylko awansuje on do regularnej obsady, ale i kradnie każdą scenę, w której się pojawia.
Nowy antagonista niemal bez CGI!
Na szczególną uwagę zasługują efekty specjalnie. Mimo że sukces serialu pozwolił na zwiększenie budżetu i użycie CGI na najwyższym światowym poziomie, Dufferowie podobnie jak wówczas, gdy kręcili pierwszy sezon, zdecydowali się na możliwie jak najrzadziej wspierane cyfrowo kostiumy i scenografię. Sam antagonista, prezentujący się niczym złoczyńca żywcem wyjęty z najgorszego koszmaru, był tworzony w CGI – jak twierdzą twórcy – jedynie w 10%. Woow.
Sfera muzyczna nie straciła nic ze swojej wyjątkowości. Charakterystyczne pulsujące dźwięki poznacie nawet oderwane od obrazu. Doskonale spisują się one zwłaszcza w scenach rozgrywających się w innym wymiarze. Ponure dźwięki podkreślają traumatyczność wspomnień, którymi antagonista dręczy poszczególnych bohaterów. Co najważniejsze, naprawdę mogą one wywołać niepokój. Jestem pewien, że soundtrack z nowego sezonu będę odsłuchiwać jeszcze niejeden raz.
Do tego dochodzi niesamowita scenografia. Tak dobra, że aż szkoda ją oglądać na małych ekranach, lub w, nie daj Boże, niskiej rozdzielczości. Jeśli nie chce Wam się odpalać Netflixa na telewizorze, to po pierwszym odcinku zapewne zmienicie zdanie. Poszczególne kadry prezentują się oszałamiająco, nawet jeśli zatrzymacie odtwarzanie w dowolnym miejscu.
To, co wydało mi się nieco męczące, to ciągłe przeskakiwanie między poszczególnymi planami. Bohaterów jest na tyle dużo, że twórcy podzielili ich w pewnym momencie aż na pięć grup. Jeżeli dodamy do tego antagonistę i pojawiające się czasem sceny z wątków pobocznych, nietrudno się w tym wszystkim pogubić. Jednak jest to chyba jedyny sposób, by dać 5 minut każdej z ważnych postaci, w tym również bohaterom dopiero debiutującym w serii.
Kluczem do zrozumienia czwartego sezonu okazuje się przeszłość
Natłok wydarzeń sprawa, że klimat lat 80. schodzi na drugi plan. Owszem, stylizacja estetyczna bezbłędnie odwzorowuje tamte czasy, ale po prostu brakuje ekranowego czasu na wykonywanie przez bohaterów codziennych aktywności. W pamięci pozostała mi jedna – kiedy bohaterowie porozumiewają się na odległość, częściowo przy użyciu magii, a częściowo technologii, wykorzystując dziecięcą zabawkę popularną właśnie w tamtym okresie.
Kluczem do zrozumienia wydarzeń czwartego sezonu Stranger Things okazuje się przeszłość. Nie dość, że Dufferowie mówią nam więcej o badaniach nad uzdolnionymi psychokinetycznie dziećmi, to jeszcze zgrabnie łączą to z origin story innych bohaterów. Trudno byłoby mi wyobrazić sobie lepszy czas na takie serialowe rozliczenie z przeszłością Hawkins niż właśnie czwarty sezon.
Dziwić może jedynie zepchnięcie na dalszy plan starszych bohaterów. Poza Baumanem nie dostają oni bowiem do zagrania, przynajmniej w pierwszej części tego sezonu, nic zapadającego w pamięć. Nie to, żeby pojawiali się na ekranie rzadko. Są tam obecni niemal przez cały czas. Tyle że ich wątek wydaje się najmniej angażujący ze wszystkich. Może zmieni się to w finale sezonu.
Niektóre wątki w poprzednich sezonach mogły się wydawać nieco powtarzalne. Ot, powracają znani bohaterowie, dołączają do nich inni, a nowy potężny wróg zostaje wspólnymi siłami pokonany. Tym razem scenariusz stara się bardziej zaskoczyć widza. Nie na tyle, by serial przestał być klimatyczną opowieścią z pogranicza koszmaru, ale wystarczająco, by kluczowy plot twist okazał się niemal niemożliwy do przewidzenia. A przy tym całkowicie spójny z uniwersum. Jeżeli nie jesteście mistrzami prekognicji, przygotujcie się na prawdziwy mindblow.
Scenariusz pierwszej części czwartego sezonu potrafi zaskoczyć
Stranger Things to jeden z tych seriali, w przypadku których opowieść jest tak spójna, a klimat tak konsekwentnie wyrazisty, że nieraz trudno domyślić się, kto sprawował reżyserską pieczę nad poszczególnymi odcinkami. W przypadku tych najważniejszych, czyli pierwszego, drugiego, siódmego, ósmego i dziewiątego, byli to sami bracia Dufferowie. Trzeci i czwarty wyreżyserował Shaw Levy, a piąty i szósty Nimród Antal. Scenariusze poza showrunnerami pisali natomiast Caitlin Schneiderhan, Curtis Gwinn, Kate Trefry i Paul Dichter. Chemia w zespole musiała być świetna, bo w każdym z siedmiu odcinków, które miałem okazję obejrzeć, na pierwszy plan wysuwa się po prostu opowieść, a nie reżyserskie czy scenariuszowe znaki rozpoznawcze poszczególnych artystów.
Na czwarty sezon czekaliśmy naprawdę długo. Zapewne wielu z Was (tak, ja też), obawiało się, że skończy się to tak, jak w przypadku Gry o Tron albo jeszcze gorzej. Na szczęście nie. Netflix i bracia Dufferowie przygotowali dla nas tak naprawdę dziewięć soczystych filmów.
Nowe Stranger Things to tak naprawdę nie serial, a 9 filmów
Na początku dziwna mogła się wydawać decyzja o podzieleniu sezonu na dwie części – jednej składającej się z siedmiu odcinków i drugiej – złożonej zaledwie z dwóch epizodów. Jeżeli zwrócimy jednak uwagę na czas trwania ostatniego, łatwo zrozumiemy, dlaczego tak się stało. Finał sezonu to bowiem aż dwie i pół godziny rozrywki! Nawet w porównaniu do przeciętnego czasu trwania odcinka (grubo ponad 60 minut) to wciąż bardzo dużo.
Wraz z premierą ostatniego epizodu czwartego sezonu przygoda z mieszkańcami Hawkins zacznie dobiegać końca. Choć w pewnym momencie bracia Dufferowie wspominali nawet o siódmym sezonie, teraz przekonują, że opowiedzą całą historię w pięciu. Tyle też na chwilę obecną pozwala im nakręcić Netflix. Wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazują więc na to, że to już nasza przedostatnia wizyta w Hawkins. Na otarcie łez dostaniemy jednak spin-off. Być może nawet więcej niż jeden.
Mimo że w pierwszej części czwartego sezonu zabrakło trochę czasu na emocjonalną dynamikę między bohaterami, to już ich portrety psychologiczne zostały przedstawione z niezwykłą dbałością o szczegóły. Do gry aktorskiej trudno się przyczepić, zdjęcia i muzyka pozostają na niezmiennie wysokim poziomie, a scenografia i kostiumy to prawdziwe mistrzostwo świata. Przy tym wszystkim twórcom udało się uczynić scenariusz interesującym od początku do końca, a nowego złola – antagonistą z krwi i kości. Także dosłownie. Mimo lekkiego niedosytu związanego z wątkiem starszych bohaterów nie żałuję ani sekundy spędzonej w Hawkins. To było niemal dokładnie takie Stranger Things, jakie sobie wymarzyłem!
Karty podarunkowe do Netflixa kupisz tutaj
OD AUTORA
Na premierę nowego sezonu Straner Things czekałem z niecierpliwością. Nie dla klimatu amerykańskich lat 80., z którym nie wiąże mnie żaden sentyment, a dla przemyślanego scenariusza, wyrazistych bohaterów i, przede wszystkim, atmosfery tajemniczości. W Stranger Things uwielbiałem też to, że twórcy nie stosują w nim zagrywek charakterystycznych dla kliszowych horrorów. Serial straszy, ale jednocześnie nie przynudza sztampą. Liczyłem na to, że wyśmienity gatunkowy miszmasz Dufferowie zaserwują nam i tym razem. I, co tu dużo mówić, nie czułem się zawiedzony ani przez chwilę.