To zła gra, przy której bawiłem się lepiej od tegorocznych hitów
Wirtualna rozrywka od lat zmierza w kierunku homogenizacji gatunków. Tytułów jest coraz więcej, tymczasem część gatunków praktycznie wymarła, pozostawiając po sobie pustkę. Dzisiaj opowiem krótko o pewnym średniaku reprezentującym zaniedbany styl gier.
Aktualnie jestem na etapie gracza totalnie zmęczonego pozycjami narracyjnymi. Za jakiś czas pewnie się to zmieni, ale obecnie nie potrafię na niczym skupić uwagi i wolę sięgać po gry niezobowiązujące. Im dziwniejsze, tym lepiej, a przy tym najlepiej przeznaczone dla lunatyków, którzy wyjęli sobie mózg i wyrzucili go do śmieci. Naprzeciw moim pragnieniom wyszło częściowo Soulstice, które sprawdziłem totalnie z przypadku. Przypomniałem sobie przy tym, jak bardzo kocham średniaki z kosza na śmieci, do którego trafiają „crapy” zasługujące co najwyżej na notę 5/10. Produkcje, które nie udają czegoś ambitniejszego niż to, czym są w rzeczywistości. Tytuły bezceremonialnie złe, na które większość nawet nie splunie. Co? Mam kiepski gust? I bardzo dobrze, a nawet zajebiście!
Soulstice jest grą wyjątkowo szczerą – to dzieło mniej znanego włoskiego studia, które dumnie określa je jako pozycję z segmentu AA dla miłośników gier akcji sprzed lat. Pozorne wady wynikające z budżetowości zostały w moich oczach przekute w zalety. To nie jest tytuł dla wszystkich, tylko produkcja celująca w jasno określone grono odbiorców. Zapomnijcie o otwartym świecie, nie znajdziecie tu także ciekawszej narracji, dobrego pisarstwa czy skomplikowanej intrygi – ta gra nie udaje filmu. Nie uświadczycie w niej zadań pobocznych, bzdurnego craftingu i bardziej złożonych elementów RPG, które obecnie są wpychane do każdej dużej produkcji. Próżno szukać tutaj tych wszystkich irytujących rozwiązań, które sztucznie wydłużają i rozwlekają współczesne gry z mainstreamowej gałęzi. Na co w takim razie możecie liczyć?
Poznajcie Briar – nieślubne dziecko Gutsa z Berserka
Sięgając po Soulstice, otrzymacie liniową – możliwe, że w oczach współczesnych graczy banalną – rozgrywkę w stylu klasycznego God of War i Devil May Cry. Będziecie oglądać, jak czerwone orby do rozwijania postaci wylatują z rozpadających się mebli i beczek. Zostaniecie ocenieni za styl i czas, w jakim ukończycie dany etap. Możecie także oczekiwać stylistyki edgy czerpiącej pełnymi garściami z japońskiego dark fantasy. W końcu sporo tutaj bezpośrednich naleciałości z Berserka Kentaro Miury czy Claymore’a Norihiro Yagiego – o czym opowiadał sam Fabio Pagetti, czyli reżyser kreatywny z Reply Game Studios.
Poznać to po zbrojach, jakie noszą tutejsze postacie. Po dzierżonych przez nie wielkich mieczach, np. Dragon Slayera, jakim władał Guts. Główna bohaterka Briar jest natomiast chimerą, a w napadzie szału wzbudza mimowolne skojarzenia z demonicznymi yoma. Gra na swój specyficzny i komiksowy sposób wydaje się urocza w prezentacji mroku. Opowiada przy tym prostą historię sióstr, które zostały wysłane przez zakon z samobójczą misją wyzwolenia miasta opętanego przez zjawy.
Nie będę zakłamywał rzeczywistości i wciskał Wam kitu, że Soulstice to wielki hit czy nawet dobra gra. Wręcz przeciwnie. W wielu aspektach jest to produkcja zwyczajnie słaba, a w najlepszym wypadku co najwyżej wącha dolną granicę przeciętności. System walki jawnie wzoruje się na najlepszych przedstawicielach gatunku, ale jednocześnie nie dorasta im do pięt. W dalszych etapach wręcz wkurza debilnymi mechanikami „color coded” i zmusza do irytującego ustawiania aury pod kolor przeciwnika. Tragedia, bo wielu z tych wrogów to cholerne gąbki na obrażenia i można ich tłuc, siec, wysadzać, a większych efektów nie widać – albo to ja jestem wyjątkowo głupi i robiłem coś źle, nieważne. Dalej mamy elementy platformowe, które na dłuższą metę są irytujące. Kamera? Ha! Często dosłownie nie działa i jest po prostu do dupy. I wiecie co? To wszystko w ostatecznym rozrachunku było niemal kompletnie nieistotne.
Słabo, ale chociaż szczerze
Więc o co mi na dobrą sprawę chodzi? Nie zamierzam bronić tego tytułu. Soulstice kupiło mnie po prostu szczerą wizją. Nie dostałem gry złożonej z popularnych motywów i bardzo to doceniam. To przedstawiciel gatunku, który w dużej mierze został pożarty i wchłonięty przez bardziej aktualne rozwiązania. Jego twórcy zauważyli niszę w segmencie slasherów i postanowili dołożyć doń swoją cegiełkę – urozmaicając ofertę dostępnych na rynku gier o tę właśnie pozycję. Do tego mocno zainspirowaną „fajnymi rzeczami”. I to jest super, bo ile mam czekać na kolejne Devil May Cry, „Boga wojny” w starym stylu czy Bayonettę? Dante – nie wiadomo, kiedy wróci. Kratos jest aktualnie bardziej zainteresowany spacerowaniem, a wiedźmie zachciało się dyskusyjnego eksperymentowania z formułą. Inni natomiast wolą tworzyć nieudane klony Soulsów, bo panuje na nie istny szał, choć nikt poza FromSoftware nie potrafi robić ich dobrze (NiOh to jednak nieco inna bajka).
Jasne, to trochę kierowanie się przysłowiem „na bezrybiu i rak ryba” i zadziałał u mnie syndrom marginalizowania wielu mankamentów z uwagi na panującą posuchę w temacie. Sporo w tym prawdy, ale Soulstice dodatkowo trafiło w mój gust i uważam, że właśnie to okazało się ostatecznie kluczowe, aby się dobrze bawić. Ten system walki pomimo niezaprzeczalnych wad sprawiał mi sporo radości. Spodobały mi się inspiracje, które wychwyciłem, i nie uważam ich za nachalne kopiowanie. Polubiłem główne bohaterki i jeśli nadarzy się kolejna okazja, chętnie będę im towarzyszył w następnej przygodzie. Kocham animacje przechodzenia w tryb berserkera, które do samego końca mnie „urabiały”. To sceny wprost stworzone dla wszystkich miłośników postaci „dosłownie zbyt wściekłych, by umrzeć”.
I faktycznie uwielbiam ten zręcznościowy, niemal arcade’owy charakter gameplayu – to czysta akcja i przez większość czasu dynamiczna walka przeplatana słabszymi elementami platformowymi czy prostymi zagadkami. Super, właśnie tego obecnie pragnę. Nie potrzebuję urozmaiceń w myśl urojonej złożoności, która sprowadza się do wymuszonej „ergpegozy” i niekończącego się łażenia po coraz większych światach. Wystarczy mi szaleńczy bieg na złamanie karku i oczyszczanie z wrogów kolejnych aren podczas prób uzyskania jak najwyższej oceny, bawiąc się dostępnym arsenałem broni. Tyle właśnie dostałem, jasne – dałoby się to zrobić dużo lepiej – ale trudno. Umiałem machnąć ręką na gorzej opracowane elementy będące wynikiem braku doświadczenia ekipy oraz dysponowania mniejszym budżetem.
Oceny i uznanie branży? Chrzanić je
To wszystko sprawia, że Soulstice jest dla mnie kuriozum. Grą pod każdym względem gorszą od trzeciej Bayonetty i Ragnaroka, a jednocześnie wspominam ją koniec końców przyjemniej. Rzeczone hity rozczarowały mnie z osobistych względów, a tu nie miałem żadnych przesadzonych oczekiwań. Lepiej bawię się zresztą też przy Valkyrie Elysium. Idąc jeszcze dalej, jestem niemal pewien, że również na wskroś średni Gungrave G.O.R.E dostarczy mi więcej pożądanej przeze mnie adrenaliny. Niezależnie od tego, co o tych wszystkich grach mówią branżowe oceny.
Traktujcie to jako przypomnienie banału, by nie ulegać średniej z Metacritica. Skala ta i tak poddała się lata temu pod naporem ciężaru inflacji. Wszystko ku uciesze samych graczy i dziennikarzy nagradzających na każdym kroku ładnie opakowaną przeciętność i nudę. Oceny w dużej mierze się zdewaluowały. Dla graczy to tylko kolejne narzędzie, by uskuteczniać internetowe przepychanki. Mogą być faktycznie delikatną wskazówką dla osób, które dopiero zaczynają przygodę z tą formą rozrywki i nie wiedzą, po co najpierw sięgnąć. Jeśli jednak gracie od lat, macie już na pewno wyrobiony gust i oceny nie są Wam absolutnie do niczego potrzebne. Gwarantuję, że niejeden przeciętniak jest w stanie dostarczyć dużo więcej frajdy niż wiele „obowiązkowych hitów branży” i inne zbierające same dziesiątki Ragnaroki. Po co się kłócić pod recenzjami o słuszności danej noty, gdy ostatecznie to głównie tekst reprezentuje opinię autora?
ZAPISZ SIĘ DO NEWSLETTERA
Jeśli spodobał Ci się ten tekst i chcesz otrzymywać go przed wszystkimi, zapisz się do naszego newslettera.