autor: Marek Czajor
Piwo i orzeszki – Pożycz dychę
Salony gier wideo wyparowały z polskich miast i miasteczek. Dawniej w byle wiosce stała buda z fliperami, teraz miejsc, gdzie można sobie pograć, jest niewiele. Dlaczego?
Salony gier wideo wyparowały z polskich miast i miasteczek. Dawniej w byle wiosce stała buda z fliperami, teraz miejsc, gdzie można sobie pograć, jest niewiele. Dlaczego? Fulko ma na ten temat kilka genialnych teorii, niezbyt wprawdzie skomplikowanych, nie popartych badaniami OBOP-u, ale po dwóch piwkach z „Biedronki” i paczce orzeszków wydają się całkiem logiczne. Jednak przed dokończeniem kufla nie ma mowy o ujawnianiu jakichkolwiek szczegółów. Najpierw szczypta sentymentalności, odrobina wspomnień i ociupinka historii.
Pierwsze doświadczenia z gry w salonie Fulko zdobywał jako jeszcze mały smark. Posmakował, spodobało mu się i w krótkim czasie stał się niewolnikiem owej jaskini rozrywki. Chodzenie na flipery stało się koniecznością, siłą wyższą, składnikiem powietrza, które wdychał. Fakt, na początku kariery niewielki Fulko zbytnio umiejętnościami nie błyszczał, przepuszczając błyskawicznie na automatach uciułane grosiki. Najpierw grywał na tym, czego było najwięcej, czyli typowych fliperach (pinballach), potem powolutku zaznajomił i zaprzyjaźnił się z grami wideo. Nie ma co ukrywać – Fulko jest dziś starym dziadem, ale wciąż pamięta ten szok, którego doznał, gdy po raz pierwszy ujrzał maszynę z Battlezone na pokładzie. Masakra! Te dwie wajchy symulujące czołgowe drążki sterownicze, ten specjalny okular peryskopu, w który wkładało się makówę i ten niesamowity dźwięk – coś jakby pikanie ASDIC-a – eeech, to było piękne... Ta arcade’ówka wzbudzała taki szacunek i obawę, aż strach była zagrać. Fulko się bał.
Kto nie doznał na sobie PRL-owskiej rzeczywistości, ten pewnie nie do końca wie, jak było szaro, nudnej, ponuro i w ogóle do d... [piiiii!]. Automaty do gier były jakby z innego świata: kolorowe, nowoczesne, błyskające setkami światełek, atakujące angielskimi nazwami i w ogóle pachnące kapitalizmem i zgniłym zachodem. Fakt faktem – warunki i pomieszczenia, w jakich przyszło przebywać maszynom i ludziom w tamtych czasach, obecnie przyprawiłyby o zawał pierwszego lepszego inspektora Sanepidu. Ale pionierzy pokroju Fulko za nic mieli duchotę, ciasnotę i smród. W końcu niewielki bączek każdemu może się przydarzyć.
Żeby nie wyjść na marudę i malkontenta, Fulko musi przyznać, że nie wszystkie dawne pomieszczenia dla fliperów wyglądały jak speluny. W mieście Kraka na ten przykład można było trafić na całkiem fajnie urządzone salony. Rzecz jasna Fulko i jego kumple musieli się tłuc przez pół miasta, by dotrzeć do tych najlepszych, bowiem ich miejsce zamieszkania można było scharakteryzować tekstem z Lady Pank – „gdzie spojrzysz, dokoła dżungla”. Ale wracając do fliperów, najbardziej klimatyczne znajdowały się w rynku, gdzie w czterech sporych piwnicach kamienicy upchano mnóstwo sprzętu. Ciemności, blask ekranów, hałas wydobywający się z maszyn, tłumy rozgorączkowanych ludzi... godziny umykały w ekspresowym tempie.
Wspomniany super salon posiadał też drugą, mniej eteryczną stronę medalu, typową zresztą dla wszystkich rozrywkowych miejsc z tamtego i nie tylko okresu. Mroczne przestrzenie sprzyjały rozbojom starszych graczy na młodszych. Sakramentalne „pożycz dychę” dla małolatów pokroju Fulko brzmiało zazwyczaj jak wyrok, tym bardziej że nasz heros do brysiów nie należał. Poza tym, co tu dużo ukrywać – Fulko to nie PKO ani SKO – forsy z zasady nie pożyczał. Swój upór okupywał niestety śliwkami pod oczami, rozwalonymi wargami czy rozkwaszonym kapiszonem, ale zasady zasadami – niech się chamstwo za sprzedawanie butelek weźmie.
OK, dosyć tego ględzenia o prehistorii. Fulko zdradzi wam, dlaczego objawił talent gawędziarski. Otóż chciałby, by ten niezapomniany klimat PRL-owskich fliperów powrócił, by znowu było gdzie pograć, by do salonów chodziło mnóstwo ludzi, a rozgorączkowana gawiedź traciła na automatach ostatnie grosiki. Fakt, czasy się bezpowrotnie zmieniły i wymagania graczy również, dlatego Fulko doskonale zdaje sobie sprawę, że byle buda z rzężącymi starociami nie przyciągnie amatorów dobrej zabawy. Dlatego też prowizoryczne, osiedlowo-jarmarczne, dziadowsko zorganizowane i wyposażone salony gier dawno i bezpowrotnie poupadały. Fulko myśli jednak, że gdyby w Polsce powstały centra rozrywki z prawdziwego zdarzenia, podobne do tych z cywilizowanych krajów UE, Stanów czy Kraju Kwitnącej Wiśni (Wasabi z Jeanem Reno rulez!), to ludzie waliliby drzwiami i oknami. A tak, niby jakieś są, ale nie oszałamiają.
Fulko stwierdził, że jarmarczne klipery odeszły w niebyt, no może nie do końca jest to prawda. Można na nie jeszcze od czasu do czasu natrafić w letniskowych miejscowościach. Żerują na wczasowiczach – graczach, którym obojętnie w co i jak – muszą pociupać. Nałóg to nałóg, nie ma rady. Fulko wie to z autopsji, bo w zeszłym roku mordował się w takich salonach w jednym z bałtyckich kurortów. Mając do wyboru albo katowanie po raz n-ty Daytony USA, Manx TT i Metal Sluga, albo robienie z siebie skwarka na plaży i uciekanie z morza przed trującymi sinicami, nasz urlopowicz wybierał oczywiście to pierwsze. Mniejsza to była jednak zasługa „przebojów” sprzed dekady, większa natomiast pana zamieniającego żetony – gość po prostu serwował zarówno piwko, jak i orzeszki. Ale nie ukrywajmy – Fulko w czasie gry się nie spełniał.
Jarmark jarmarkiem a wiocha wiochą, ale jeśli w milionowym mieście nie ma fliperów na światowym poziomie, to tego Fulko nie pojmuje. Jak już nasz super gość wspominał wyżej, pograć teraz można sobie w różnorakich centrach rozrywki, mieszczących się przy hipermarketach, galeriach i kompleksach handlowych. Centra te nie umywają się jednak do zagranicznych salonów gier, choć trzymają znacznie wyższy poziom niż kurortowe flipery. Ale jeśli marzycie o wieloosobowych sesjach w Guitar Freaks albo szarpnięciu w najnowszą Beatmanię, Time Crisis czy Virtua Fighter, to macie mniej rozumku, niż długopis Fulko. Co ciekawe, centra rozrywki często składają się nie tylko z salonów gier wideo, ale również z kręgielni, sal z bilardem i placów zabaw dla dzieci. Taki mix sprawia, że każdy znajdzie coś dla siebie, ale z drugiej strony ciężko odnaleźć stricte salonowy klimat i może dlatego tłumów na fliperach nie uświadczycie.
Czy salony gier mogą zyskać na nowo popularność? Na to pytanie nawet taki omnibus, jak Fulko nie zna odpowiedzi. Już teraz next-genowe konsole, telewizory HD i masa gadżetów do zabawy (pistolety, wędki, gitary, kijki golfowe, lalki dmuchane itd.) sprawiają, że ludzie mają w zasadzie mini-flipery w domu. W chacie można pograć ile się chce i w dodatku za darmo, a kasę, zamiast przeznaczyć na żetony, wydać na... wiecie na co, mniam mniam!
Fulko jednak idzie w zaparte i mimo iż ma w domu trzy konsole, peceta i wielkie jak stodoły telewizory, stawia na salony gier. Mówcie co chcecie, ale nic nie zastąpi klubowego klimatu, świecąco-buczących wielkich maszyn i zafascynowanych ludzi patrzących z podziwem na dokonania Fulko. Dlatego wasz mistrz pióra większość swego wychodnego poświęca na wizyty na fliperach i was do tego również zaprasza. Zapełnijcie miejsca przy maszynach, złapcie wajchy w dłonie, wezwijcie na pojedynek obcych fanów gier i bawcie się do upadłego. Może uda się wam ulepszyć świat. A jeśli nie, zawsze istnieje szansa, że spotkacie gdzieś wśród maszyn Fulko i mimo iż gębę ma paskudną, będziecie mogli zrobić sobie z nim pamiątkowe zdjęcie.
Marek „Fulko de Lorche” Czajor