autor: Marek Czajor
Piwo i orzeszki – Giełdowe mydło i powidło
Giełda elektroniczna. Wielkie zbiorowisko sprzętu i softu, gdzie każdy teoretycznie może coś kupić, sprzedać czy zamienić, a także poplotkować i „obszamić” kiełbaskę z rusztu.
Giełda elektroniczna. Wielkie zbiorowisko sprzętu i softu, gdzie każdy teoretycznie może coś kupić, sprzedać czy zamienić, a także poplotkować i „obszamić” kiełbaskę z rusztu. W praktyce to jednak coś więcej niż weekendowe targowisko, przynajmniej dla Fulko i tych, którzy w tym miejscu tracili młodość, pieniądze i nerwy, a nieraz i zęby.
Fulko doskonale pamięta nie tak znowu dawne dzieje, kiedy bywał cotygodniowym gościem na giełdzie, zarówno jako klient, jak i sprzedawca. Dobre 20 lat temu każdy komputerowiec musiał wręcz odwiedzać giełdę, jeśli chciał się dowiedzieć, co nowego w branży i świecie. Tylko tutaj była dostępna elektroniczna kontrabanda ze zgniłego zachodu, no i stąd pochodziły gry do twojego Atari albo też komozłoma. Poza tym miejsce to było po prostu ciekawe i fajne, bo wiara (handlarze, piraci, cinkciarze, „wymieniacze” kaset wideo itd.) się znała i szanowała.
Czas zdradzić skrywaną od lat tajemnicę – Fulko był częścią tej populacji. Teczki wręcz wykazują, że był krezusem, fiszą i grubą rybą, czyli waląc prosto z mostu handlował pirackimi kopiami gier. Nasz burżuj nie ukrywa, że był to raczej interes prestiżowy (kumplował się z największymi piratami w mieście), bo zyski ze sprzedaży starczały zaledwie na kilka „Barbakanów” tygodniowo (na orzeszki nie wydawał, bo ich w sklepach nie było). Kto spożywał to legendarne piwo ten wie, że „barbidulem” nie sposób było się opić, gdyż zawartość chmielowego ekstraktu w napoju oscylowała w granicy zera. Ale cóż, kupowało się to, na co starczało pieniędzy, a starczało na niewiele.
Po latach ciemnoty i zacofania (niektórzy nazywają to komuną) nastąpiły lata 90 i kapitalizm. Giełda nabrała wiatru w żagle. Wielu cwaniaków rozkręciło duże interesy i zaczęło się rozpychać łokciami. Niestety, dla drobnych, kieszonkowych biznesmenów pokroju Fulko zaczęło brakować miejsca. Oczywiście, po wejściu w 1994 roku ustawy o prawie autorskim każdy uczciwy pirat (tu lewa grabka Fulko uściskała serdecznie prawą) zaprzestał swego niecnego procederu, ale giełda wcale się nie wyludniła. Cóż mogło bowiem znaczyć odejście jednego człowieka. Na giełdzie zaczęło brakować miejsca do handlu, a w branży software’owej nastała era gigantycznego piractwa pecetowego.
Masy ludzi i sprzętu potrzebują pojemniejszych przestrzeni, dlatego giełda w mieście Fulko rozpoczęła migrację. W pewnym okresie w weekendy działały nawet trzy giełdy elektroniczne równocześnie! Dziś ostała się jedna, największa, kilka razy większa od tej pionierskiej sprzed dwóch dziesięcioleci. Powinno być lepiej, nowocześniej, wygodniej, ale... nadal brakuje miejsca. Fulko nie wie, skąd tych ludzi tyle się bierze, że zapychają każdą dziurę. Czyżby dawne braki prądu w PRL-u zaczęły procentować wyżem demograficznym? Nasz bohater przyznaje, że czuje się coraz bardziej wyalienowany w tym ogromnym skupisku ludzi. Aż strach człeka bierze, by się nie zgubić, nie zostać okradzionym albo nie zaliczyć od kogoś, kto da w mordę, po czym zniknie w tłumie.
A propos bezpieczeństwa. Dawniej za ochronę giełdy wystarczyła garstka ludzi ze szczerbatym Gienkiem na czele. Wiadomo było, że jest wielki, pleczysty, wytatuowany, potrafi zdrowo przyłożyć i przesiedział pięć lat w kryminale, dlatego nikt mu podskoczył. Teraz jednak mamy nowe czasy i zamiast Gienka jest profesjonalna firma ochroniarska. Pluton odzianych w czarne mundury ochroniarzy, wyposażonych w kamizelki kuloodporne i majtające się między nogami tonfy robi duże wrażenie, ale Fulko był świadkiem dwóch krwawych zajść, w których nikt nie interweniował. Co więcej, chłopcy najwidoczniej nudzą się „na bramce” i od czasu do czasu to temu nawtykają, tamtemu sprzedadzą „mukę”, a jeszcze innemu kopniakiem podziękują za wizytę na giełdzie. Fulko widział to, słyszał, ale oczywiście nie zareagował, bo etykieta dojo to dla niego świętość.
Zostawmy jednak ochronę, a wróćmy na giełdę, tę dzisiejszą. Tak jak nasz amator piwa i orzeszków sugerował wyżej, w niczym nie przypomina ona tamtej z lat 80 i początku lat 90. Jeśli chodzi o sprzęt, obecnie karty rozdają właściciele sklepów, traktujący sobotnio-niedzielny bazar jako świetne miejsce na reklamę własnego biznesu. Stąd też materiały promocyjne, wizytówki i cenniki sklepowe na stoiskach, stąd rzesze rozdających ulotki lasek (Fulko jako okaz wrażliwy na kobiecą urodę zawsze bierze wszystko, co dają), jak również częste stwierdzenia w czasie transakcji: „resztę załatwimy w poniedziałek w sklepie”. Coraz mniej jest zwykłych szarych ludzi, którym coś w domu zawadza i chcą to po prostu sprzedać.
Wizytówek ani swoich adresów nie zostawiają rzecz jasna piraci sprzedający pirackie płytki z filmami czy grami. Ci robią swoje, a klientów nadal im nie brakuje. Mimo nagonki w prasie, obniżek cen softu w sklepach i nękania przez policję, owa grupa zawodowa jest jak dotąd niezniszczalna. Oczywiście, ich metody sprzedaży odrobinę się zmieniły i nie są już tak bezczelne, jak kiedyś, ale dotrzeć do nich to żaden problem. Wystarczy zwrócić uwagę na osobniki, które na stołach mają wielkie g... (stare oryginały, przeterminowane gazety, kanapki z domu itp.), a pod pachami dzierżą spisy tych „właściwych” produktów. Wystarczy, że powiesz, o jaki tytuł ci chodzi, a facet wypuszcza w eter sms-a i za dwie minuty masz gorący towar. Proste i genialne.
Handlem pirackimi cedekami rządzi podobno mafia, dlatego tak trudno ją rozbić. Fulko nie wie do końca, jak z tym wszystkim naprawdę jest. W jego mniemaniu namierzenie piratów dla chcącego jest sprawą diabelnie prostą, dlaczego więc dla policji to niemal orka na ugorze? Przecież te spektakularne, rzadkie akcje stróżów prawa sprawiają wrażenie robionych na siłę i pod publiczkę, a nie po to, by zlikwidować złodziejski problem. A może gliny to też po prostu ludzie, którzy mają dzieci i sami lubią pograć, a ich pensja, jak powszechnie wiadomo, bez „napiwków” nie jest zbyt wielka. Fulko tak sobie dywaguje, ale już przestaje, bo niewładna w łapaniu piratów machina policyjna akurat jego mogłaby dosięgnąć. A nie chciałby nasz miły protagonista następnego felietonu pisać z chłodnej, ośmioosobowej celi, otoczony wytatuowanymi jegomościami.
Jak tak Fulko sobie to podsumuje, to mu wychodzi, że giełda wciąż ewoluuje, obecnie kwitnie, i raczej w najbliższej przyszłości nie zginie. Wprawdzie serwisy aukcyjne i sklepy internetowe przyciągają klientów, ale co z tego? Wprawdzie wrosły na dobre w polską rzeczywistość potężne elektroniczne sieci handlowe (Saturn, Euro AGD, Media Markt i takie tam), ale co z tego? Wprawdzie powszechny dostęp do netu kusi amatorów ciemnej strony mocy różnymi mułkami, kazkami i torrentami, ale co z tego? Giełda trwa. Tylko ten klimat nie ten sam, co kiedyś, panie dziejku. Nawet „Barbakanów” już nie produkują.
Marek „Fulko de Lorche” Czajor