Jak wyleczyłem się z obsesyjnego grania
Granie przybiera różne formy, w skrajnych przypadkach stając się prawdziwą obsesją. Proces pozbywania się tej ostatniej trwał u mnie całe lata i nie miał zbyt wiele wspólnego z przestawieniem symbolicznej „wajchy”.
FOMO (ang. fear of missing out) to strach przed tym, że może ominąć nas coś ważnego. Zazwyczaj tego określenia używa się w odniesieniu do technologii oraz mediów społecznościowych. Niemniej FOMO może również dotyczyć potrzeby bycia na bieżąco zarówno z najnowszymi informacjami ze świata, jak i z – chociażby – dobrami kultury, pokroju filmów, seriali czy gier wideo.
Zagadnienie to jest mi bliskie, bowiem zjawisko FOMO towarzyszyło mi niemal od początku mojej przygody z wirtualną rozrywką. Z czasem przerodziło się w prawdziwą obsesję na punkcie zaliczania kolejnych produkcji, która przez jakiś rok, może półtora, występowała w duecie z drugą obsesją – tym razem na punkcie „maksowania” gier. Obie swoje – na szczęście już byłe – obsesje rozkładam tu na czynniki pierwsze i opisuję, jak udało mi się z nimi rozprawić.
Gry, które „trzeba znać”
Rocznie do sprzedaży trafiają dziesiątki potencjalnie wartych uwagi produkcji. Wśród nich bez problemu można wskazać kilka lub kilkanaście gier, którym przypinana jest łatka „to trzeba znać”. Mowa zarówno o bestsellerach z segmentu AAA, jak i o nieco bardziej niszowych perełkach. W pewnym momencie swego życia kwestię konieczności poznania każdego z takich tytułów zacząłem traktować całkiem poważnie, chcąc zaliczyć absolutnie każdy z nich. „Zaliczyć”, czyli nie tylko ukończyć, lecz również przejść na sto procent, po drodze wykonując wszystkie zadania poboczne oraz oczyszczając mapy ze znaczników.
Za moją chęcią, a z czasem koniecznością (którą niejako sam sobie narzuciłem) przechodzenia gier i wyciskania z nich wszystkiego, co się da, zapewne stał fakt, że w przeszłości zdobywanie nowych produkcji stanowiło dla mnie pewien problem. Chcąc w ogóle grać, musiałem grać w to, co miałem – głównie w pełne wersje dodawane do czasopism, jedynie od czasu do czasu urozmaicane nowościami. Nie mając dostępu do zbyt szerokiego wachlarza produkcji, szybko zacząłem postrzegać porzucanie nieukończonej gry jako swoiste marnotrawstwo. Kiedy ów stan rzeczy uległ zmianie, zjawisko FOMO uderzyło we mnie z pełną siłą; gdy bowiem zyskałem dostęp do każdej z potencjalnie interesujących mnie pozycji, niejako podświadomie zacząłem robić co mojej mocy, by... zagrać w nie wszystkie. Tylko zagrać? O nie, to byłoby zbyt proste. Co najmniej przejść, a optymalnie – przejść na sto procent.
W pewnym momencie zacząłem nawet prowadzić arkusz kalkulacyjny, w którym zapisywałem tytuły wszystkich interesujących mnie gier. Dodatkowo, z uwagi na stopniowo kurczącą się ilość czasu, jaki mogłem przeznaczać na granie, z boku odnotowywałem, ile godzin zajmie mi ukończenie danego tytułu. Niestety, po latach niewiele z owego arkusza zostało... albo tylko wydawało mi się, że zostawiłem go w nieco innym stanie. Niemniej tuż przed tym, jak zdałem sobie sprawę z trapiącego mnie problemu, rzeczony arkusz wyglądał tak:
Jak widać na załączonym obrazku, z gier pudełkowych na PlayStation 3 zostały mi do przejścia tylko dwie. Znacznie większą kupkę wstydu zapewniła mi usługa PlayStation Plus. Swoją drogą – w znakomitą większość tych tytułów nie zagrałem do dzisiaj.
A co, jeśli tego nie przejdę?
Przez długie lata wydawało mi się, że granie zapewnia mi frajdę. Z perspektywy czasu stwierdzam jednak, że uczuciem, które towarzyszyło mi podczas zabawy, nie była przyjemność z rozgrywki, tylko... strach. Strach przed tym, że nie przejdę danego tytułu, a co za tym idzie – w pewnym sensie go zmarnuję. Pół biedy, jeśli akurat grałem w produkcję, która w najlepszym wypadku średnio mnie interesowała. Gorzej, kiedy zaliczałem jedną z tych, których poznanie postrzegałem jako swój obowiązek. Gdy w tym drugim przypadku napotykałem problemy, musiałem zacisnąć zęby i zrobić wszystko, by je pokonać.
Co ciekawe, ów strach spotęgowało odkrycie serwisu HowLongToBeat, czyli miejsca, w którym mogłem sprawdzić, ile czasu zajmie mi przejście danego tytułu. Grając, podświadomie wiedziałem, kiedy mogę spodziewać się zakończenia, a im bliżej wielkiego finału byłem, tym bardziej obsesyjnie do niego dążyłem, byle tylko ujrzeć napisy końcowe. W efekcie, przechodząc grę, nie czułem ani satysfakcji i spełnienia, ani nawet zadowolenia z wypełnionego obowiązku. Najczęściej czułem... ulgę. Dosłownie kamień spadał mi z serca, gdy udawało mi się zaliczyć kolejną produkcję.
W najbardziej hardcore’owym momencie swojego growego życia potrafiłem ukończyć dwa tytuły jednego dnia. Były to m.in. obie części serii Kane & Lynch, a także Haze oraz Dark Sector. Po takich maratonach czasami fundowałem sobie dzień, dwa lub trzy całkowitej przerwy od wirtualnej rozrywki, w ten sposób dając odpocząć głowie oraz stwarzając pozory, że gram, bo lubię, a nie – bo muszę.
Co ciekawe, nigdy nie miałem problemu z kontrolowaniem emocji podczas grania. Najczęściej, nawet mierząc się z gigantycznymi wyzwaniami, zachowywałem stoicki spokój. Choć od czasu do czasu zdarzało mi się zakląć lub złapać się za głowę, gdy po raz pięćdziesiąty szósty podchodziłem do walki z konkretnym bossem, wybuchy furii i wyładowywanie jej na klawiaturach czy padach od zawsze były mi zupełnie obcym zjawiskiem.
Łatwa platyna? Coś dla mnie!
Druga obsesja związana z grami wideo dopadła mnie niedługo po tym, jak firmie Sony udało się wynaleźć platynowe trofea. Koncepcja osiągnięć zdobywanych w grach wideo nie była mi obca, gdyż wcześniej miałem do czynienia z achievementami na Xboksie 360. Niemniej obecność „platyn”, będących niejako ukoronowaniem wysiłków związanych z wbijaniem kolejnych „acziwków”, doprowadziła u mnie do istnej manii na ich punkcie. Choć w czasie, gdy byłem ogarnięty tym szałem, zagrałem w szereg produkcji, w których platynowe trofeum okazało się pozostawać poza moim zasięgiem, zazwyczaj starałem się dobierać gry tak, by oferowały stosunkowo łatwe trofea. Na szczęście obyło się bez kupowania crapów wyłącznie ze względu na prościutkie platyny – aż tak daleko to u mnie nie zaszło.
Moja droga do wyleczenia się z obsesji
Z tego, że chęć bycia na bieżąco z najważniejszymi tytułami, a także wewnętrzna potrzeba przechodzenia ich lub/i „maksowania” jest dla mnie problemem, zdałem sobie sprawę dopiero wówczas, gdy już udało mi się uporządkować te kwestie.
Rozwiązanie problemu „maksowania” gier przyszło zaskakująco łatwo. Pomaturalne wakacje poświęciłem na dwa trzytygodniowe wyjazdy do pracy za granicę, pomiędzy którymi miałem trwający trzy tygodnie „urlop”. W trakcie tego ostatniego ogrywałem Just Cause 2, które było produkcją spełniającą większość moich potrzeb... poza dwiema. Oczyszczenie gigantycznej mapy ze znaczników oraz zdobycie platynowego trofeum nie było w tej produkcji szczególnie trudnym zadaniem, jednak okazało się niezwykle czasochłonne. Jako że wówczas podjąłem się szeregu przedsięwzięć związanych z innymi sferami życia, którym musiałem poświęcić nieco czasu, niemal na starcie zdałem sobie sprawę, że mając zaledwie trzy tygodnie na „wymaksowanie” drugiej przygody Rico Rodrigueza, nie jestem w stanie tego dokonać. Zacząłem więc po prostu dobrze się bawić i... mniej więcej tak już zostało. Z czasem nauczyłem się walczyć o platynowe trofeum i sto procent przejścia jedynie w grach, w których nie wiązało się to z tytanicznym wysiłkiem. W konsekwencji niemal całkowicie przestałem zwracać uwagę na osiągnięcia.
O ile pozbycie się tego problemu w moim wypadku mogło przypominać przestawienie metaforycznej „wajchy”, o tyle rozprawienie się z drugą obsesją, związaną z koniecznością bycia na bieżąco z najważniejszymi tytułami, było już procesem rozłożonym na długie lata. Złożyło się nań istne zatrzęsienie różnych czynników; niektóre z nich pozornie w ogóle nie dotyczyły mojej relacji z grami wideo, jednak finalnie okazały się kamyczkami, które spowodowały całą lawinę zmian.
O ile dobrze pamiętam, pierwszym z nich była wypowiedź pewnego słynnego blogera piwnego, który stwierdził, że każdego roku debiutuje tyle dobrych piw, iż nigdy nie zdoła zdegustować ich wszystkich (w związku z czym doszedł do wniosku, że „życie jest za krótkie, by pić kiepskie piwo”). W mojej głowie zakiełkowała wówczas myśl, że z grami wideo jest podobnie – dobrych produkcji pojawia się tyle, iż choćbym dwoił się i troił, nigdy nie zdołam przetestować ich wszystkich (a ponadto sprawia to, że życie jest zbyt krótkie, bym grał w gry, które mi się nie podobają).
Kolejnym z owych kamyczków było pojawienie się w moim życiu innych pasji oraz związanych z nimi celów, przez które nie mogłem już pozwolić sobie na wirtualną rozrywkę od świtu do zmierzchu. Następnym zaś – rozpoczęcie dwóch nowych prac jednocześnie, co już drastycznie ograniczyło moją ilość wolnego czasu. Po tym ostatnim jeszcze przez chwilę próbowałem „nadganiać” i być na bieżąco, jednak szybko zdałem sobie sprawę, że jest to skazane na porażkę.
Niemniej w międzyczasie stopniowo zaczynałem na nowo cieszyć się nie tyle przechodzeniem gier, co graniem jako takim. Co prawda Bloodborne’a testowałem jeszcze, stojąc niejako w rozkroku między obsesyjnym a standardowym (z braku lepszego określenia) graniem, jednak już Horizon Zero Dawn było moją pierwszą grą od lat, którą delektowałem się, oszczędnie ją sobie dawkując i smakując każdy detal. Grając w Assassin’s Creed Origins, uświadomiłem sobie natomiast, że nie pędzę na złamanie karku, bo na półce kurzy się masa innych produkcji, tylko spokojnie przemierzam pustynię bez żadnego konkretnego celu, bo... mnie to relaksuje. W międzyczasie odbiłem się między innymi od Projectu CARS i po raz pierwszy zadałem sobie pytanie, czy to, co właśnie robię, jest tym, co chcę robić przez najbliższe miesiące (niestety, moja odpowiedź brzmiała: „Nie!”).
Ostateczne zwycięstwo?
W Assassin’s Creed Origins i Horizon Zero Dawn zdobyłem platynowe trofea, jednak nie towarzyszyła temu żadna większa presja. Inaczej miały się sprawy z Assassin’s Creed Odyssey, w które od pewnego momentu grałem z zaciśniętymi zębami, byle tylko wbić platynę. Można więc powiedzieć, że przygoda Alexiosa i Kassandry przypomniała mi o moich dawnych obsesjach. Niemniej już po jej ukończeniu obiecałem sobie, że nigdy więcej tego nie powtórzę. W Assassin’s Creed Valhalli oczyściłem więc mapę z aktywności, bo przemierzanie średniowiecznej Anglii było dla mnie czystą przyjemnością, i... to w zasadzie tyle; w przypadku tej gry kompletnie nie zwracałem już uwagi na osiągnięcia. Podobnie było chociażby ze Starfieldem.
Czy udało mi się odnieść ostateczne zwycięstwo nad swoimi obsesjami? Trudno udzielić jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie. Na pewno zdołałem znacznie je stłumić, sprowadzając ich niegdyś głośny ryk do cichego, nieregularnego i rzadkiego popiskiwania. Mam jednak wrażenie, że to jedna z tych przypadłości, które zawsze będą siedzieć gdzieś tam z tyłu głowy i czasami o sobie przypominać.
Na koniec chcę jeszcze zaznaczyć, że tak jak zjawisko FOMO nie dotyczy wyłącznie gier wideo, tak i tego rodzaju obsesje mogą wiązać się z naszymi najróżniejszymi zainteresowaniami. Równie dobrze można obsesyjnie pochłaniać książki lub oglądać filmy i seriale. Albo obsesyjnie uprawiać sport, biegając lub jeżdżąc na rowerze do upadłego i zaniedbując przez to inne sfery życia. Czy warto w ten sposób potencjalnie niszczyć swoje pasje? Na to pytanie każdy musi odpowiedzieć sobie sam.