AgreGOLmat (8 - 14 listopada 2008)
Przypomniała mi się dzisiaj pewna sentencja. Bynajmniej nie bez powodu, nawet mój wrodzony masochizm ma swoje granice. Przyczyna leżała w czymś zgoła oczywistym dla tematyki wokół jakiej obraca się nasz serwis, a mianowicie w grach.
Przypomniała mi się dzisiaj pewna sentencja. Bynajmniej nie bez powodu, nawet mój wrodzony masochizm ma swoje granice. Przyczyna leżała w czymś zgoła oczywistym dla tematyki wokół jakiej obraca się nasz serwis, a mianowicie w grach. Tak się bowiem składa, że w minionym tygodniu miałem okazję skończyć dwa tytuły, które od dawna rozpalają wyobraźnię każdego fana strzelania do pikselowych ludzików: Gears of War 2 i Call of Duty: World At War. Teoretycznie dwie zupełnie różne pozycje, posiadające jeden wspólny mianownik, jakim jest wojna. Tyle tylko, że mająca miejsce w dwóch zupełnie różnych światach i korzystająca z różnych z gadżetów, które służą już jednak temu samemu, czyli zabijaniu. Jednak nie o zabijaniu ma to być felietonik, ani nie o brutalności w grach. Taką tematyką nafaszerować można całą objętość Gościa niedzielnego czy Naszego dziennika. Nie będziemy więc marnować cennych kilobajtów na coś, co i tak w większości nas wzbudza co najwyżej uśmiech politowania i lekceważące machnięcie ręką. Zajmę się więc czymś o wiele ciekawszym. Zapytam po prostu, dlaczego seria Call of Duty pożarła własny ogon?
„Kto nie idzie do przodu, ten się cofa ” – powiedział pewien mądry człowiek i gdyby nie to, że już od jakiegoś czasu nie ma wystarczająco dużo miejsca, aby sięgnąć ręką i podrapać się po łydce, byłbym przekonany, że myślał właśnie o serii Call of Duty. Pamiętacie jeszcze pierwszą część? Ja tak i to bardzo dobrze. Pamiętam, że po trzech godzinach strzelania musiałem usiąść i uspokoić rozdygotane ręce. Takiego czegoś mój wewnętrzny gracz po prostu jeszcze nie miał okazji doświadczyć. Na ekranie monitora trwała prawdziwa wojna, chaos, wybuchy, chwilowe ogłuszenie od blisko detonującej bomby… Wirtualny balet z pepeszą w ręku i absolutny majstersztyk. Potem przyszła część druga i też było bardzo fajnie, choć w tym przypadku moje wspomnienia znacznie bardziej związane są z traumą, jaką wywołało przejście tej gry na stopniu trudności Veteran. I bez końca respawnującymi się wrogami. Call of Duty 2 wciąż miażdżyła konkurencję, ale był to już niestety ostatni raz, kiedy udało się mnie zaskoczyć. Big Red One nie wywołała na mnie żadnego wrażenia, takoż część trzecia. Może poza wrażeniem nudy. Obydwie autorstwa Treyarch. Powrót Infinity Ward w czwórce też niezbyt pomógł. Zmieniły się realia, były „momenty”, ale co z tego? Nie licząc multi, to wciąż była nieco bardziej efekciarska dwójka. No i teraz World At War. Włączyłem, zagryzłem paluszkiem, popiłem Tygrysem, skończyłem i nic. Zero emocji. Żadnego „o ja cię”, żadnego „jupikajej mamafrajerzy” podczas rozwalania czołgów z panzerschrecka. Spłynęło po mnie jak po kaczce. Nawet nie byłem zły, w końcu dostałem dokładnie to, czego się spodziewałem. Ziewnąłem i odłożyłem na półkę.
Taka konwencja, ktoś powie. No i okej, każdy ma prawo do własnego zdania. Tyle tylko, że ja jakoś nie mogę zrozumieć, dlaczego taka konwencja wciąż znajduje swoich amatorów. Zero świeżości, wszystko już gdzieś wcześniej było. Korytarzowe mapy, skrypty aż walą po oczach, znowu misja ze snajperem, znowu zwłoki w fontannie, znowu Ruscy gadają po angielsku ze śmiesznym akcentem, choć Niemcy szwargocą po swojemu.
A dlaczego wspomniałem wyżej o Gears of War 2? Bo tu też mamy mapy zbudowane na zasadzie prostego korytarza, bo też skrypt na skrypcie leży, a Szarańcza charczy pod nosem w języku Szekspira. W zamian jednak wiem, że producent postarał się, abym rozdziawił gębę z wrażenia za każdym rogiem i przy każdej okazji, kiedy wpadał on na błyskotliwy pomysł pokazania czegoś nowego. I najważniejsze, że za każdym razem mu się to udało. O mamo, i to jak!
Od jakiegoś czasu wiemy, że Infinity Ward prawdopodobnie dłubie przy jakimś tytule science-fiction. Jeżeli następny Call of Duty pozostanie bez większych zmian, to ja już wiem, że możemy się w tej tajemniczej grze spodziewać kosmitów w niemieckich hełmach, krzyczących po angielsku chińskich astronautów i misji z laserową snajperką. Konwencja zobowiązuje.
Dobrze, pora teraz zająć się tak zwanym contentem. Na GOL-u ukazało się w minionym tygodniu siedem recenzji o sumie średniej ocen około 83%. Czyli, według recenzujących je osób pozycji dobrych lub bardzo dobrych. Jest więc Motorstorm: Pacific Rift autorstwa Ciska. Pierwsza część wgniotła mnie w glebę, z tego co czytam, druga również warta jest grzechu. Troszkę zawiodłem się na Mirror’s Edge, choć demo wywołało we mnie bardzo pozytywne odczucia. Może dlatego, że trudno znudzić się grą, której każdy z poziomów za drugim razem da się przejść w pół minuty. O Call of Duty: World At War już troszkę sobie pomarudziłem, choć warto zapoznać się oczywiście z opinią kogoś bardziej przychylnej temu tytułowi duszy. Na grach sportowych nie znam się w ogóle, wobec czego po lekturze recenzji NHL 09 i Football Manager 2009 wierzę ich autorom na słowo i bez zastrzeżeń. Thorwalian zajął się problemami dorastającej młodzieży w Bully, a przygodówki skończyły się na Maniac Mansion. Choć w Chronicles of Mystery: Tajemnica Skorpiona ponoć też warto zagrać. Swoją drogą, dlaczego gra nie mogła nazywać się w pełni po polsku, tylko otrzymaliśmy jakiegoś dziwoląga?
Jeżeli ktoś zawiódł się i na piątych Herosach i na King’s Bounty, to będzie musiał poczekać na nowe Disciples. Ten czas może mu zaś umilić lektura zapowiedzi autorstwa Heda. Bondomaniaków zapraszamy zaś do przeczytania recenzji Quantum of Solace w wersji filmowej.