AgreGOLmat (15 - 22 listopada 2008)
Nie znoszę przygodówek typu point & click. Uważam je za zupełnie niepotrzebny gatunek, za zbędną niszę ekologiczną, a każdego producenta tego badziewia najchętniej wysłałbym na bezludną wyspę z reklamówką pełną krwistych efpeesów, w które musiałby on grać za pomocą pada od PlayStation na wyjącym jak odkurzacz Xboksie.
Nie znoszę przygodówek typu point & click. Uważam je za zupełnie niepotrzebny gatunek, za zbędną niszę ekologiczną, a każdego producenta tego badziewia najchętniej wysłałbym na bezludną wyspę z reklamówką pełną krwistych efpeesów, w które musiałby on grać za pomocą pada od PlayStation na wyjącym jak odkurzacz Xboksie. To największa tortura, jak wpadła mi do głowy po trzech sekundach namysłu. Koniec gier adventure triumfalnie został odtrąbiony przed kilku laty, ale najwyraźniej stało się to nieco za wcześnie. A szkoda, bo najwyższy czas, aby te przedpotopowe skamieliny, te żywe trupy pełne jątrzących się ran i wrzodów już dawno powinny odejść do lamusa.
Jednak nie zawsze tak było. Kiedyś gry przygodowe stanowiły dominujący gatunek na rynku i zarazem jego podporę. Gracze nie czekali na premierę „fafnastego” klonu Quake’a, tylko tłumnie ruszali na giełdy komputerowe na dźwięk słów Roberta Williams, Jane Jansen czy Guybrush Threepwood.
W tych złotych czasach uwielbiałem przygodówki i jeżeli już siadałem przy komputerze, to właśnie po to, aby choć przez chwilę pobyć w tych magicznych światach wykreowanych w rozdzielczości 320x240 pikseli. O Internecie w naszym młodym demokracją kraju nikt jeszcze nawet nie śnił, a pyskówki pomiędzy graczami dotyczyły tak ważkich tematów jak prymat Sierry nad LucasArts i vive versa. Wojenki dotyczące wyższości danego sprzętu nad innym pomijam, bo te akurat wciąż są kontynuowane i poza miejscem pola bitew nic się od tamtych czasów nie zmieniło.
Gry przygodowe zostały zabite przez postęp technologiczny. I przez Francuzów. Praktycznie z dnia na dzień traciły one swoich fanów, którzy zwabieni nowym, nieznanym i sprzętożernym, porzucili je na rzecz przyjemnych dla oka polygonowych kształtów obleczonych wtedy jeszcze byle jakimi teksturami. I kiedy amerykańscy producenci ugrzęźli w interaktywnych filmach dla niepoznaki nazywanymi tylko grami, pałeczkę po nich przejęli właśnie Francuzi. Którzy nie przepadają za jankesami i uważają, że sami wszystko wiedzą najlepiej. O tym, że jest inaczej przekonaliśmy się dzięki masowo produkowanej miernocie korzystającej z technologii Omni 3D. Wzorowane na serii Myst potworki odstraszyły do reszty tę część fanów, która łudziła się, że może jeszcze jednak „nie wszystek umarło”. Jedna, wybijająca się spośród innych, seria Atlantis, to za mało, aby od nowa zbudować rynek.
Paradoksalnie, z czym wiąże się moja osobista tragedia i porzucenie gatunku jako zupełnie niestrawnego, gry przygodowe dobiła próba powrotu do ich korzeni, czyli dwóch wymiarów. Gwoździem do trumny okazał się pan o nazwisku Benoit Sokal, odpowiedzialny za stworzenie już nie potworka, ale prawdziwego monstrum, jakim okazała się być dwuczęściowa pogoń za mamutami pewnej amerykańskiej prawniczki o nazwisku Kate Walker. Te dwa ostatnie słowa wypowiadane przez blaszanego Oscara w polskiej wersji językowej Syberii, do dzisiaj zastępują mi nocne koszmary z dzieciństwa. Kate Walker, Kate Walker, Kate Walker… Błeee…
Do bólu nudna, schematyczna, z beznadziejnie napisanymi dialogami gra, jakimś cudem spodobała się sporej ilości osób, co pozostaje dla mnie do dzisiaj fenomenem na skalę Samoobrony, doczekała się miliona klonów, w których również zaroiło się od młodych kobitek tropiących już to tajemnicze zjawiska, już to tajemnicze zbrodnie, już to tajemnicze tajemnice. I tak do, za przeproszeniem, wystrzelenia wielkim pawiem spowijającym całe to ustrojstwo. Tytuły tworzone kompletnie bez żadnego polotu przez małe firmy nie posiadające odpowiedniego zaplecza finansowego, niepotrzebnie zabierają przestrzeń magazynową. Nie powinno nikogo dziwić, że dzisiaj głównym rynkiem zbytu dla nich są Niemcy, którzy nie posiadają za grosz żadnego gustu, bezkrytycznie rozkoszując się powermetalem i dubbingiem w kinie.
Jedyną nadzieją pozostają amerykanie, którym się już jednak rzadko kiedy chce. Jane Jansen, autorka przygód nieodżałowanego Gabriela Knighta, od paru lat zatruwa naiwnym umysły powrotem na scenę wraz z nową grą, ale moment ten stale jest przekładany. Podobnie do tej pory było z A Vampyre Story. Przez bardzo długi czas twórcy, którymi są autorzy największych hitów zamierzchłych czasów, nie mogli znaleźć odpowiedniego wydawcy. Opublikowane w minionym tygodniu demo po raz pierwszy od ładnych kilku lat spowodowało u mnie uniesienie brwi z zaciekawienia. Nie czekałem, nie mogłem się więc rozczarować. Przygodówki nie żyją i ten fakt nie podlega dla mnie żadnej dyskusji. O tym, czy żywy trup przemieni się nagle w pięknego i bogatego księcia zadecyduje właśnie A Vampyre Story. Jeżeli tak się stanie, będę pierwszym, który poda dłoń cuchnącemu truchłu. Jeżeli nie, niech parszywieje po wszystkie czasy za zachodnią granicą.
A co oprócz wspomnianego dema upichcił ostatnio GOL? Mikas specjalnie dla Was sprawdził dostępne furki w najnowszej odsłonie Midnight Club, które tym razem ukazało się z podtytułem Los Angeles. Po arcynudnym i niedopieszczonym Boiling Point, jest szansa, że White Gold: War In Paradise będzie sprawniejsze, o czym próbuje przekonać nas w swej zapowiedzi Fulko. Jego autorstwa jest również artykuł związany z dziesięcioleciem cyklu Half-Life, z którym gorąco polecam Wam się zapoznać. I to niezależnie od tego, czy z Gordonem Freemanem znacie się od dekady, czy poznaliście go dopiero przy okazji premiery Pomarańczowego Pudełka. Na ponowne spotkanie z Almą w Fear 2 chyba nikogo nie trzeba namawiać, a o tym, co naobiecywali tym razem producenci dowiecie się z lektury zapowiedzi Yuena. Lordareon przekonał się, że Insomniac Games jeżeli chcą, to potrafią zrobić dobrą grę, zaś U.V. Impaler przypomniał nam, że taka firma, jak id Software wciąż istnieje. Osobiście jak najbardziej polecam nowe spotkanie z Larą Croft, zaś niedowiarków uważających konsolkę NDS w Polsce za UFO, zapraszam do zapoznania się recenzją SirGoldiego, dotyczącą najnowszych przygód jeża Sonica. Autorstwa nie byle kogo, bo samego Bioware.