Takie czasy, że zabawa w wojnę pozwoliła mi zachować przyjaciół - Strona 2
Call of Duty: Warzone przeniosło moje życie towarzyskie do fikcyjnego Verdanska. Gorzej, że w ślad za nim poszły również moje problemy.
Marcin, lat 29, dołącza do gry po raz pierwszy. Gra na laptopie z podłączoną myszą, bo wydaje się mu, że to tysiąc razy lepiej niż na padzie. Wcale mu to nie pomaga. Giniemy razem, kilka minut po zrzucie na Verdansk. Rozmawiamy przez mikrofony i po głosie słyszę, że nieszczególnie dobrze się bawi. Przy drugiej lub trzeciej grze, ścigani przez kule, ukrywamy się w jednym z domków. Gdzieś w oddali rozlegają się strzały, przelatuje śmigłowiec, przejeżdża ciężarówka. Słyszymy skrzypienie podłogi, otwieranie drzwi. Zyskujemy pewność, że nie jesteśmy w tym domku sami. Giniemy chwilę później – snajperska kula powala najpierw mnie, a potem próbującego mi pomóc kolegę. Napięcie, ekscytacja i uczucie zagrożenia działają i tego dnia gramy do drugiej albo i trzeciej w nocy.
Jest nas pięciu, więc czasami jedna osoba pozostaje w odwodzie. Dzięki temu niemal zawsze ktoś chce grać; kusi i namawia innych, psując im plany, życie, związki. Niektórych z nich ostatni raz widziałem w lutym, bo znamy się z reala już naprawdę wiele lat. Przed epidemią spędzaliśmy mnóstwo czasu w krakowskich pubach na dartach. Była to nasza odrobinę patologiczna forma wspólnej rozrywki. Potrafiliśmy spotkać się, aby przez kilka godzin grać w rzutki w zadymionej spelunie, zarywać nocki, zawalać dnie, przychodzić do pracy z podkrążonymi oczami. W czasie tych spotkań w pewnym momencie zupełnie przestawaliśmy rozmawiać – wymienialiśmy tylko informacje. Czyja kolej, gdzie moje rzutki, kto mnie wyzerował, kto rzucił środek, czy gramy z double-outem? 301, 501 czy cricket? I oczywiście: kto teraz stawia?
Agresywna terapia
Pewnie każdy z nich przychodził na te spotkania w innym celu. Ja tam po prostu uwielbiałem spędzać z nimi czas i odpoczywać po ciężkim dniu. Wśród kumpli, w miejscu, w którym znam barmana, a z głośników leci bezkompromisowy i prosty punk rock. Nie należę też do ludzi szczególnie wylewnych: nie dzielę się wszystkim, co we mnie grzmi, wrze i bzyczy. W większości sytuacji wystarczy mi zwyczajny kontakt, zdawkowe rozmowy, głupie żarciki i docinki. Prosta męska znajomość.
Oczywiście ta „prosta męska znajomość” zasadzała się na godzinach spędzonych na rozmowach, dysputach i kłótniach. Wiedzieliśmy, że wspólne spędzanie czasu wychodzi nam dobrze, nawet jeśli wydaje nam się, że wiemy już o sobie wszystko. Znaliśmy swoje atuty, ale jeszcze lepiej poznaliśmy swoje wady. Być może dlatego Call of Duty: Warzone jest grą, która tak potwornie nas wciągnęła. Spotykanie się w wirtualnym lobby gry i na Discordzie stało się dla nas jak przyjście do pubu po pracy. Co tam u Ciebie? Jak życie? Jak w robocie? Co u dziewczyny? Gdzie lecimy? Robimy kontrakty? Kto ma amunicję do snajperki?
Oto gułag - trafiamy tu po śmierci. Twoi koledzy z drużyny – jeśli trafią z Tobą – mogą informować cię o pozycji przeciwnika.
Widzicie, jestem osobą raczej trudną. Trzeba nauczyć się mnie lubić, tolerować i ze mną żyć. A przecież nikt wcale nie musi tracić na to czasu! Z niekłamanym więc podziwem patrzę na tych, którzy decydują się znosić moje humory. Od jakiegoś czasu zastanawialiśmy się ze znajomymi – szczególnie w okresie surowego lockdownu – jak możemy się spotkać i nie stracić kontaktu. Próbowałem dołączać do spotkań na kamerkach. Jednak granie w wirtualną Magię i miecz po raz 50 niekoniecznie każdemu się spodoba. Pewnego razu jakimś cudem udało mi się przekonać ich do Warzone’a. I się zaczęło.