autor: Przemysław Zamęcki
Operation Flashpoint: Dragon Rising - testujemy przed premierą
Czy firma Codemasters pozostała wierna tradycji i przygotowała grę, którą fani militarnych klimatów będą w przyszłości wspominać równie przyjemnie jak jej poprzedniczkę? Przedpremierowa wersja daje na to nadzieję.
Przeczytaj recenzję Operation Flashpoint: Dragon Rising - recenzja gry
Artykuł powstał na bazie wersji PC.
W życiu każdego chłopca nadchodzi kiedyś taki moment, że musi stać się mężczyzną. Mnie chrzest bojowy dane było przejść na małej wysepce, gdzie Chińczycy rozlokowali część swoich sił po inwazji na leżącą tuż obok i mierzącą 220 kilometrów kwadratowych Skirę. Operation Flashpoint: Dragon Rising doczekało się w końcu wersji beta, w której dwie dostępne misje ukończyłem parokrotnie z niezwykłą przyjemnością.
W pierwszej z nich otrzymałem zadanie zniszczenia stacji radarowej wczesnego ostrzegania oraz dwu wyrzutni pocisków usytuowanych na drugim końcu wysepki. Przed misją zapoznałem się z bardzo czytelnym raportem wywiadu oraz strukturą dowodzenia w plutonie, do którego należy kierowana przeze mnie drużyna. Uderzenie, którego celem ma być wyeliminowanie zagrożenia przed mającym nastąpić desantem, zostanie przeprowadzone w ramach plutonu złożonego z trzech drużyn. Sabre 1 i Sabre 3 zabezpieczają teren, podczas gdy Sabre 2 porucznika Hidalgo, czyli gracza, ma wykonać serię szybkich i precyzyjnych ataków.
Lądujemy zatem na wysepce. Wciskając na klawiaturze Q i rozwijając w ten sposób kółeczko z dostępnymi rozkazami, szybko nakazuję trzem swoim ludziom przeszukanie znajdującego się tuż obok strefy zrzutu zrujnowanego domostwa. Kryjąc się w wysokiej falującej trawie i ubezpieczając się nawzajem, powoli podchodzimy do wypalonych ruin. Autorzy Dragon Rising podczas naszego wcześniejszego spotkania nie kryli dumy z wcielenia do gry większości zasad taktycznych, jakie znalazły się w oryginalnym podręczniku szkoleniowym amerykańskiej piechoty morskiej. Teraz trud ten można docenić w całej okazałości. Po wydaniu rozkazu żołnierze po kolei zabezpieczają kontrolowany obszar, chowając się przy tym w miarę możliwości za wszelkimi osłonami terenowymi.
Przed nami podejście na wzgórze, na którym z daleka widoczne są ułożone w podkowę worki z piaskiem. Nieco powyżej ceglana budowla. Nie licząc krążącego kawałek dalej śmigłowca, okolica wydaje się być całkowicie opustoszała. Ale to tylko pozory, bowiem gdy podchodzimy kolejnych parę metrów, nagle zza budynku wypada kilku żołnierzy, którzy szybko zajmują pozycje obronne. Nieco zaskoczony nie zdążam wydać odpowiedniego rozkazu, ale moi ludzie na szczęście mają głowy na karku i sami otwierają ogień do nieprzyjaciela. Po kilkunastu sekundach wymiany tych „uprzejmości”, Chińczycy, pokryci przeze mnie ogniem zaporowym i oskrzydleni przez resztę mojej drużyny, wydają ostatnie tchnienie. Choć trudno w wysokiej trawie wypatrzyć ciała, to jednak po małych poszukiwaniach sprawdzam, w co byli uzbrojeni oponenci. Jeden z nich przenosił karabinek QBZ-95, który może przydać się trochę później dzięki przymocowanej doń dość mocnej lunecie. Póki co jednak wystarcza mi mój M16 z podczepionym granatnikiem.