autor: Szymon Liebert
NecroVision - przedpremierowy test - Strona 3
Na gliwickiej Farmie 51, mieszczącej się w samym sercu pozornie sennego i leniwego Śląska, powstaje produkt niezwykły – prawdopodobnie jedna z najdynamiczniejszych gier akcji w całej historii pecetów.
Przeczytaj recenzję NecroVision - recenzja gry
Dotychczas Gliwice z grami komputerowymi kojarzone raczej nie były. Nawet pomimo faktu, że w okolicy mieści się Wydział Informatyczny renomowanej Politechniki Śląskiej, na którym przecież kształcą się kolejne pokolenia potencjalnych deweloperów. W końcu jednak coś się ruszyło. W usytuowanej właściwie w samym centrum miasta siedzibie studia Farm 51 zaprezentowano pierwszy pełnoprawny produkt ekipy. NecroVision, bo o tym tytule mowa, wygląda naprawdę ciekawie i oryginalnie, jednocześnie czerpiąc garściami z klasyki gier komputerowych oraz z kultury masowej. Warto zaznaczyć, że chociaż produkcja pozornie wpisuje się w popularny trend strzelanek osadzonych w realiach wojny, to sama tematyka została mocno i twórczo urozmaicona. Bowiem tutaj, Call of Duty spotyka bijatykę z combosami, Return to Castle Wolfenstein miesza się z Resident Evil, a całość mocno nawiązuje do bezpardonowej mechaniki zabawy prezentowanej przez takie tytuły jak Serious Sam czy polski Painkiller.
W przygotowanej przez twórców kampanii fabularnej wcielamy się w Amerykanina Simona Bucknera, dla którego zbyt nudne staje siedzenie w Stanach w roku 1916. Bohater postanawia wstąpić do brytyjskiej armii i ruszyć na front I wojny światowej, żeby sprawdzić własne umiejętności i po prostu zabić nudę (i wrogów). Jednak już w ciągu kilku pierwszych minut obcowania z NecroVision gracz przekonuje się, że nie jest to typowa produkcja o losach żołnierzy. Nasz podopieczny, raniony w dzikim natarciu na pozycje wroga, doznaje urazu, traci przytomność i ma majaki – widzi demony, potwory i być może siebie samego w projekcji z przyszłości. Nierealne obrazy okazują się bardzo szybko prawdziwe – walczący ze sobą Brytyjczycy i Niemcy są tylko pionkami w rozgrywce znacznie potężniejszych sił. Mowa naturalnie o wampirach i demonach.
Od samego początku przygody z tym tytułem jesteśmy raczeni dość mroczną wizją świata, wypełnionego śmiercią, posoką, zaskakująco żywotnymi gnijącymi trupami i wszędobylskimi drutami kolczastymi. Autorzy otwarcie przyznają się do swoich popkulturowych inspiracji. Najważniejszą z nich są tutaj horrory, a przede wszystkim Deathwatch (2002). Wzorem świata wykreowanego przez reżysera Michaela Bassetta w polskiej produkcji zostajemy rzuceni w rzeczywistość, gdzie realna brutalna wojna miesza się z niewytłumaczalnymi zdarzeniami. Początkowych Niemców zastępują więc hordy żywych trupów, wampiry, mroczni czarodzieje, fruwające błyszczące ameby, a pod koniec przygody smoki i mechaniczne machiny kroczące.