autor: Jakub Kowalski
Call of Duty: World at War - test przed premierą
Gdyby Activision nie bało się gry opowiadającej współczesną historię, ta gra byłaby zapewne lepsza. Ale i tak zabawa jest przednia, bo zmiany są śladowe. A diamentu wszak nie warto szlifować zbyt wiele razy.
Przeczytaj recenzję Call of Duty: World at War - recenzja gry
Artykuł powstał na bazie wersji X360.
Załapałem się do sieciowej bety piątego CoDa. Objętość licha, ledwie 900 mega, ale łącza zawalone, bo razem ze mną tłumy ssą, ile wlezie. Mam więc chwilę czasu na kontemplowanie paska postępu, a przy okazji refleksję nad tym, czy nowości zaproponowane przez podwykonawcę Treyarch wystarczą, żeby oderwać mnie od wciąż niesamowicie wciągającego sieciowego trybu w czwórce.
No to jazda
Wreszcie JEST! Odpalam nerwowo, wybieram tryb gry, potem moją ulubioną funkcję lobby i czekam, aż mnie Xbox Live jak zwykle zmusi do hostowania meczu. Hostowania meczu. Na asynchronicznym łączu. No, oczywiście. Dołącza do mnie kilka osób, ale program okazuje się sprytniejszy ode mnie i migruje hosta na inną osobę, z nieco lepszym przepustem. Szacun. Czekam jeszcze chwilkę, aż nowy CoD rozdzieli graczy na drużyny. Sądząc po levelach, robi to tak, żeby było ciekawie – grupuje noobów w większe teamy, a prosów w mniejsze, losowo zamieniając jedną osobę z drużyny A z osobą z drużyny B. Dobry pomysł i – jak się zaraz okazuje w boju – wcale nieźle się sprawdza. Nooby mają przewagę liczebną i jednego prosa na otarcie łez, prosi muszą walczyć o każdy kawałeczek ziemi i na dokładkę mają nooba, żeby nie czuli się za dobrze. Czyli tak samo jak w podstawówce, gdy wybieraliśmy drużyny piłkarskie.
Trzy wymiary podobieństwa
W becie mam do wyboru pięć trybów rozgrywki, ale za to tylko trzy mapki. Tryby są standardowe, nie ma tu niczego szczególnie ciekawego – chociaż brakuje mi mojego ulubionego HQ z CoD4. Nieco podobny jest do niego War, w którym trzeba zajmować kolejne flagi, ale w ustalonym przez twórców porządku. Ma to na celu niedopuszczenie do sytuacji, w której mały oddział przenika na tyły wroga i zajmuje podstawowy spawn. Nie zniechęca mnie to oczywiście do upartego przenikania na tyły wroga, chociaż na razie paskudnie wyłapują mnie samoloty zwiadowcze, czyli odpowiednik radaru z czwórki.
Zgadliście – samoloty dostaje się za trzy fragi z rzędu. Za pięć fragów jest artyleria – wskazuje się obszar mapy i dzieje się to samo co przy nalocie w CoD4, a po siedmiu fragach... tu twórcy musieli mieć niezły zgryz, bo przecież śmigłowców bojowych nad Berlinem ani na Pacyfiku nie było. Mamy więc zabawne kuriozum, czyli wezwanie sfory psów. Grupka owczarków niemieckich bądź innej nierozpoznanej przeze mnie rasy (zdaje się, że japońskie i amerykańskie psy bojowe były nieco mniej znane od niemieckich) biega sobie radośnie po całej mapie i zagryza przypadkowe osoby. Można próbować odstrzelić pieski, ale w zestawieniu z walką ze śmigłowcem jest to nieporównywalnie trudniejsze.
W czwórce brałem zawsze karabin maszynowy, bunkrowałem się gdzieś na tyłach i już – magazynek później helikoptera nie było. Tutaj psy zdejmować trzeba jednego po drugim, a zabawa w hycla wiąże się zazwyczaj z wystawianiem tyłka zza osłony, a w konsekwencji oczywiście z kulką w czole.