Graliśmy w Days Gone – Sony przyzwyczaiło nas do lepszego
Otwarty świat, zombie, bohater macho na motocyklu – co może pójść nie tak? Days Gone to największy exclusive na PS4 pierwszej połowy roku. Gra nie zawodzi, ale po pokazie prasowym trudno nie czuć pewnego niedosytu.
Przeczytaj recenzję Recenzja gry Days Gone – Synowie Anarchii kontra Żywe trupy
Artykuł powstał na bazie wersji PS4.
Rok temu posiadacze konsol PlayStation 4 odliczali dni do premiery God of War, mając świadomość tego, że niedługo po ukazaniu się mocno oczekiwanej kontynuacji przygód Kratosa ze Sparty otrzymają deser w postaci nowej opowiastki studia Quantic Dream. Dalsza przyszłość również rysowała się różowo, bo w czerwcu czekały nas jeszcze targi E3, podczas których firma Sony miała pokazać i zapowiedzieć kolejne killery.
Dziś, dokładnie dwanaście miesięcy później, właściciele „peesczwórek” nie mają już tak dużych powodów do radości. Japoński koncern chce w pierwszej połowie 2019 roku zaoferować swoim fanom zaledwie jeden duży tytuł, a budzące znacznie większe emocje gry The Last of Us 2 i Ghost of Tsushima wciąż nie doczekały się konkretnej daty premiery i wszystko wskazuje na to, że nieprędko je ujrzymy. Na otarcie łez mamy więc Days Gone, które do sklepów trafi pod koniec kwietnia. I choć nowe dzieło studia Bend z pewnością zajmie nam kilka lub kilkanaście wieczorów, nie łudźcie się – powtórki z Boga wojny w tym przypadku nie będzie.
Podręcznikowy otwarty świat
Days Gone nie stosuje taryfy ulgowej i już na starcie rzuca nas w sam środek apokalipsy zombie, gdzie toczy się nierówna walka o przetrwanie. Gdy poznajemy Deacona St. Johna – członka motocyklowego gangu i głównego bohatera opowieści – ten próbuje akurat uciec z oblężonego przez nieumarłych miasteczka, ratując przy okazji swoich towarzyszy niedoli. Dokonany przez twórców scenariusza wybór, na temat którego nie chcę się szerzej rozwodzić ze względu na potencjalne spojlery, sprawia, że ewakuacja nie idzie zgodnie z planem i nasz śmiałek jest zmuszony pozostać w niebezpiecznej strefie. Deacon szybko odnajduje się w nowej rzeczywistości, czego dowód otrzymamy kilkanaście miesięcy po wydarzeniach opowiedzianych w introdukcji. Wtedy gdy zacznie się właściwa akcja gry.
Nowa propozycja firmy Bend Studio to podręcznikowy wręcz przykład gry akcji osadzonej w dużym, otwartym świecie. Days Gone od razu nasuwa skojarzenia z Mad Maxem i trudno się tego wrażenia pozbyć, mimo że na pierwszy rzut oka obie produkcje więcej dzieli niż łączy. Główne podobieństwo wynika z faktu, że do dyspozycji gracza został oddany wehikuł, bez którego ciężko się obejść. Urokliwe zakątki wirtualnego Oregonu można zwiedzać również na piechotę, jednak jest to nie tylko czasochłonne, ale też dość żmudne.
Kolejne cele misji są mocno oddalone od siebie, a trzeba też wziąć pod uwagę fakt, że otoczenie nie należy do przyjaznych, bo praktycznie w każdym zakątku mapy można natknąć się na żądne krwi zombiaki. Te z kolei w niewielkim stopniu przypominają powłóczące nogami pokraki z serii The Walking Dead. Zdechlaki w Days Gone to szybkie i niebezpieczne stwory, a stopień zagrożenia jest wprost proporcjonalny do liczby jednostek w grupie. Kiedy więc pierwszy raz spotykamy hordę potworów, przetaczających się przez region niczym szarańcza, mimowolnie bierzemy nogi za pas, odkładając ewentualne starcie z taką grupą paskud na później.
Jakaś dziwna ta Płotka
Choć wspomniany wcześniej motocykl ułatwia podróżowanie po mapie, przymus ciągłego dbania o maszynę sprawia, że w zmagania wkrada się pewna monotonia. „Rumak” Deacona traci wytrzymałość dość szybko, więc konieczne okazuje się ciągłe monitorowanie jego stanu i reperacja w sytuacjach krytycznych. Sprawy nie ułatwia także fakt, że motocykl ma ograniczoną pojemność baku i co jakiś czas trzeba poić go benzyną. Ta występuje w zaskakująco dużych ilościach jak na postapokaliptyczną rzeczywistość, niemniej drogocenne kanistry nie walają się pod nogami i trzeba udawać się do specjalnie oznaczonych na mapie miejsc, gdzie paliwo dostępne jest zawsze, np. na stacje benzynowe.
SZEROKIEJ DROGI i GUMOWYCH DRZEW
Motocykl Deacona to ciężkie bydlę, toteż należy poświęcić chwilę na naukę jazdy. Na szczęście gra sporo wybacza w kwestii rozbijania się po kniejach, więc wjechanie w drzewo nie zawsze skutkuje podziwianiem słojów z bliskiej odległości, jak to w Red Dead bywało. Można wręcz odnieść wrażenie, że autorzy okazali się zbyt pobłażliwi dla gracza w tej kwestii i powinni mocniej karać go za nieumiejętną jazdę. Cóż, dla jednych będzie to wada, dla pozostałych zaleta.
Proces tankowania wymaga podniesienia kanistra, doniesienia go do miejsca, w którym stoi motocykl, i obejrzenia przygotowanej przez twórców animacji. Nic specjalnie skomplikowanego, ale przy ciągłym powtarzaniu staje się to na tyle nużące, że po dziesięciu godzinach zabawy możemy mieć już serdecznie dość.
W Red Dead Redemption 2 teoretycznie również powinniśmy opiekować się wierzchowcem, ale gdy tego nie robimy, nic wielkiego w sumie się nie dzieje. Days Gone nie wybacza lenistwa. Jak nie nalejesz, to nie jedziesz, co jest równoznaczne z ciągłym poszukiwaniem drogocennych kanistrów. Pal licho, gdy stacja akurat znajduje się tuż obok, ale gdy do najbliższego „beznynopoju” mamy co najmniej kilkaset metrów, rozgrywka zostaje sztucznie wydłużona koniecznością dotarcia na miejsce i powrotu do maszyny. Rozumiem zabieg (słowo klucz: immersja), jeśli jednak gra nie przewiduje solidnego upgrade’u baku, to jestem pełen obaw o ten aspekt zabawy.