Graliśmy w For Honor – ostra sieka tylko dla hardkorowców? - Strona 2
Ubisoft pozazdrościł Turkom serii Mount & Blade. For Honor będzie jednak grą nastawioną na rozgrywki sieciowe i to trudną, a to oznacza, że casuale zapewne się od niej odbiją.
Przeczytaj recenzję Recenzja gry For Honor – ten system walki zasługuje na więcej
Gry Ubisoftu kojarzą się przede wszystkim z sandboksami, ale nowy tytuł francuskiej firmy ma z otwartym światem niewiele wspólnego. For Honor to produkt nastawiony na rozgrywkę wieloosobową, który spróbuje powtórzyć sukces wydanego rok temu Tom Clancy’s Rainbow Six: Siege, kto wie – może również na arenie e-sportowej. Kilkanaście dni temu mieliśmy okazję przez kilka godzin testować dzieło studia z Montrealu i choć wrażenia odnieśliśmy całkiem pozytywne, to już na starcie chcemy Was ostrzec. Wbrew temu, co mogłoby się wydawać, nie jest to gra skierowana do masowego odbiorcy, czerpiącego radość z okazjonalnych posiedzeń na kanapie z padem w ręku. For Honor wymaga naprawdę solidnej praktyki, jeśli chcemy w istotny sposób pomóc drużynie i nie grzać ostatniego miejsca na tablicy wyników.
For Honor na starcie zaoferuje dwanaście unikatowych map, a każda z nich wystąpi w kilku wariantach pogodowych lub przy innym oświetleniu. Deweloperzy pochwalili się, że po zsumowaniu wszystkich dostępnych opcji gracze otrzymają aż sześćdziesiąt zróżnicowanych aren.
Nie będę w tym miejscu wyjaśniać od podstaw mechaniki rozgrywki w For Honor, bo większość z Was zapewne doskonale zdaje sobie sprawę, że mamy do czynienia z klonem Chivalry. Nie tak dawno Ubisoft pozwolił garstce wybrańców sprawdzić w akcji wersję alfa, a już niebawem nadejdzie kolejna taka sposobność, bo deweloperzy planują na styczeń zamknięte beta-testy. Otrzymamy w nich możliwość wypróbowania nie tylko niedostępnych wcześniej trybów zabawy i bohaterów, ale również zupełną nowość, określaną mianem wojny frakcyjnej. To konflikt na skalę globalną, w którym każde, nawet najmniejsze, starcie będzie mieć znaczenie dla zmiany układu sił w fikcyjnym świecie For Honor.
Wojna potrwa dziesięć rzeczywistych tygodni, a po jej zakończeniu nastąpi krótka przerwa, przygotowująca fanów do nadejścia kolejnego sezonu zmagań. Kiedy machina wojenna ruszy na nowo, gra będzie już wzbogacona o całkowicie świeżą zawartość. Tak, tak – jeśli obawialiście się, że po premierze wydawca przestanie wspierać swój produkt, możecie odetchnąć z ulgą. Ubisoft obiecuje wyłącznie darmowe dodatki, a że będą one publikowane mniej więcej co 3–4 miesiące, fani nie powinni narzekać na nudę wynikającą z konieczności przemierzania wciąż tych samych aren.
Singiel? Niekoniecznie
Wrażenia z zamkniętego pokazu gry nietypowo zacznę od singla, bo i taki moduł znajdzie się w pełnej wersji tytułu. Od razu jednak ostudzę emocje wielbicieli kampanii dla samotników – po tym, co zobaczyliśmy, raczej nie wróżymy temu trybowi gigantycznego sukcesu. For Honor dla jednego gracza to zwyczajna zapchajdziura, przypominająca na pierwszy rzut oka niezbyt ambitny slasher, choć zbudowany w oparciu o te same mechanizmy, które stanowią fundament potyczek w multiplayerze.
W kolejnych misjach będziemy wykonywać dość zróżnicowane zadania, ale zanim to nastąpi, czeka nas żmudne anihilowanie zastępów podobnych do siebie wrogów. Wszystkie ścieżki prowadzące do celu obsadzono licznymi grupami przeciwników, z którymi rozprawiamy się w identyczny sposób jak w wariancie wieloosobowym. Pal licho, gdyby autorzy pokusili się tutaj o jakieś dodatkowe atrakcje, ale takowych brak. Wywołujemy więc do tablicy kilku niemilców, by po kolei odesłać ich w zaświaty, stosując rozbudowany system uników i ataków.