Graliśmy w Assassin's Creed: Rogue - Black Flag na sterydach
Assassin's Creed: Rogue nie odkrywa koła na nowo, tylko bierze najlepsze rzeczy z Black Flag, usprawniając je odrobinę. Nie da się ukryć, że tytuł znacznie odstaje od Unity, ale dla fanów morskich batalii wciąż może stanowić dużą atrakcję.
Przeczytaj recenzję Recenzja gry Assassin's Creed: Rogue - zmarnowana szansa templariuszy
Artykuł powstał na bazie wersji X360.
Na sierpniowych targach Gamescom firma Ubisoft sprytnie ustawiła pokazy nowych gier z serii Assassin’s Creed, najpierw wysyłając dziennikarzy na spotkanie z dopiero co ujawnionym Rogue, a dopiero potem na Unity. Zabieg ten miał na celu pomóc pierwszej z wymienionych produkcji, która pod wieloma względami znacznie ustępuje przygodom Arno Doriana w Paryżu. Bardziej rozbudowane wersje obu tytułów testowaliśmy już w odwróconej kolejności i muszę przyznać, że powrót na stare śmieci nie zrobił na mnie ogromnego wrażenia. Nie oznacza to oczywiście, że Rogue jest tytułem słabym, niemniej stare rozwiązania zaczynają w nim dość poważnie doskwierać, co dobrze widać nie tylko w oprawie wizualnej produktu, ale również w niezbyt wymagającej mechanice rozgrywki.
Assassin’s Creed: Rogue to Black Flag na sterydach – obie gry są tak bardzo do siebie podobne, że nie da się mówić o kolejnym odcinku sagi, nie odwołując się co chwilę do poprzedniego. Owszem, bułgarski oddział Ubisoftu pokusił się o sporą liczbę nowości, ale nawet one nie były w stanie zatrzeć wrażenia, że mamy tu do czynienia z wierną kopią „czwórki”, tylko bez piratów. Warto od razu zaznaczyć, że wyrzucenie morskich rozbójników mocno odmieniło klimat opowieści. Z ciepłych karaibskich mórz przenieśliśmy się na daleką, mroźną północ, gdzie nie ma miejsca na luźne spotkania korsarzy przy butelczynie rumu. Ci odeszli na dobre w zapomnienie, a pierwsze skrzypce grają tu europejskie mocarstwa, które w Nowym Świecie walczą o każdy skrawek lądu i wpływy.
Wersja demo Rogue, z którą mieliśmy okazję obcować przez dobre kilkanaście godzin, zawierała tylko dwie sekwencje fabularne, jednak była zupełnie otwarta na wszelkie aktywności poboczne. Gra ma niemal identyczną strukturę, jak Black Flag. Na mapie świata znajduje się aż 58 niezbadanych lokacji, które możemy odkrywać za pośrednictwem przydzielonej nam łajby, a także jedno duże miasto – Nowy Jork. Co ciekawe, akwen został podzielony na dwie odrębne części, pomiędzy którymi musimy zaliczyć obowiązkowy loading. Rzut oka na mapę sugeruje, że obszar jest wyraźnie mniejszy od basenu Morza Karaibskiego z „czwórki”, nawet jeśli połączymy je ze sobą. Wielkie Jabłko również jest niezależną miejscówką, ale do tego akurat przyzwyczaił nas już poprzednik. Na całe szczęście metropolia jest naprawdę spora.
Nie wiemy w jakich okolicznościach Shay Cormac zerwał kontakty z zakonem asasynów (zaprezentowany wyżej film podaje jedynie przyczynę rozbratu), ale bandaże na jego ciele w pierwszej scenie trzeciej sekwencji sugerują, że podczas ostatniego spotkania z byłymi kolegami po fachu, nasz bohater dostał konkretny łomot. Schronienia protagoniście udziela pewna rodzina mieszkająca w Nowym Jorku, która nie kryje powiązań z templariuszami. To właśnie od niej Cormac otrzymuje płaszcz z emblematami zakonu, który niegdyś należał do zmarłego syna. Shay rozpoczyna współpracę z nowymi mocodawcami, nie przejawiając jednak nienawiści pod adresem dawnych kompanów. Zabija ich, owszem, bez jakichkolwiek wyrzutów sumienia, ale do działania motywuje go wiara w lepsze jutro i troska o zwykłych ludzi, a nie osobista wendetta, co samo w sobie zapowiada się nad wyraz interesująco.