Battlefield 1 Recenzja gry
Recenzja gry Battlefield 1 – najlepszy Battlefield od czasów Bad Company 2
Battlefield 1 to nie tylko najlepsza odsłona serii od czasów Bad Company 2, ale i triumfalny powrót strzelanin do dawno nie widzianych historycznych konfliktów zbrojnych.
- udany powrót do historycznego konfliktu;
- spora dawka informacji o I wojnie światowej;
- krótka, ale satysfakcjonująca kampania dla jednego gracza;
- zróżnicowane mapy, bardzo klimatyczne pola bitew;
- sporo pojazdów z epoki: pierwsze czołgi, sterowiec, pociąg pancerny;
- mimo znanej formuły sieciowe walki wciąż sprawiają sporo frajdy;
- nowy, bardziej taktyczny tryb operacji;
- wspaniała, miejscami wręcz fotorealistyczna oprawa graficzna;
- równie dobre udźwiękowienie oraz poruszająca muzyka;
- ogromna swoboda w modyfikacji parametrów gry oraz sieciowych starć.
- układ niektórych map za bardzo sprzyja snajperom;
- okazyjne problemy z odradzaniem się tuż przed lufami przeciwników;
- nieczytelny system awansu poszczególnych klas;
- niezbyt angażujący system odblokowywania kolejnych typów broni.
Niemal 20 lat temu, gdy na rynku królowały kosmiczne strzelanki pokroju Quake’a 2 i Dark Forces 2, Steven Spielberg uparł się, mimo sprzeciwów ludzi z branży, by stworzyć grę z akcją dziejącą się w okresie II wojny światowej. Kolejne odsłony Medal of Honor wydawane przez Electronic Arts okazały się jednak wielkim sukcesem, rozpoczynając istny wysyp tytułów w tych klimatach. Dziś historia zatoczyła koło. Wśród ogromnej liczby strzelanin rywalizujących co roku, by zaprezentować jak najbardziej futurystyczny konflikt, „Elektronicy” ponownie wychodzą przed szereg z grą osadzoną w historycznych realiach – tym razem I wojny światowej.
Battlefield 1 nie próbuje wywrócić do góry nogami znanego i lubianego schematu rozgrywki, dostosowując go na siłę do specyfiki wojny pozycyjnej. Zamiast tego sprytnie lawiruje wokół końcowych lat przedstawianych działań zbrojnych, ochoczo korzystając z istniejących już wtedy militarnych wynalazków. Nadal serwuje charakterystyczny dla serii rozmach bitwy totalnej na lądzie, wodzie i w powietrzu, tyle że sprawnie przeniesiony do początku XX wieku. Pierwsze czołgi, samoloty, karabiny maszynowe, a przede wszystkim niesłychanie sugestywne pola bitew wystarczyły, by wnieść w znaną grę tak oczekiwaną świeżość. Z całkiem udaną kampanią dla jednego gracza, mocnym naciskiem na historię I wojny światowej i niesamowitą oprawą „jedynka” to najlepszy Battlefield od czasów Bad Company 2!
Wojna nigdy się nie zmienia
Macie już dość futurystycznych egzoszkieletów, dronów i całej tej nieskończonej „advanced warfare”? Tęskniliście za strzelankami osadzonymi w czasach II wojny światowej? Battlefield 1 to coś dla Was. To praktycznie Medal of Honor: Allied Assault czy Call of Duty 2 z grafiką na poziomie Zaginięcia Ethana Cartera, tyle że bez Thompsona, Garanda i Normandii. Edukacyjne pogawędki lektora przybliżającego nam przebieg znanych bitew znalazły się nawet w rozgrywkach wieloosobowych, a ponadto co rusz natrafiamy na historyczne miejsca, nazwy, sprzęt i ciekawostki. Z drugiej strony osoby przyzwyczajone głównie do nowoczesnej wojny z Battlefielda 3 i 4 również poczują się tu jak w domu. Autorzy zadbali, by wszelkie popularne i wygodne narzędzia zagłady pojawiły się także w okresie I wojny światowej. Mamy więc wszechobecny terkot broni maszynowej, samoloty szturmowe, szybkie łodzie motorowe, przenośne moździerze, a nawet „soczewki”, czyli kolimatory do celowania!
Przesada? Fantastyka? Nie do końca. Od pewnego etapu w historii konflikty zbrojne rzeczywiście niewiele się zmieniały, doskonaląc jedynie środki zagłady, a to przecież właśnie podczas I wojny światowej narodziła się technika wojenna towarzysząca żołnierzom do dziś. Twórcy ponadto przedstawiają głównie końcowy okres tej konfrontacji, kiedy to wiele wynalazków, w postaci niekierowanych rakiet wystrzeliwanych z samolotów czy celownika z „kropką”, rzeczywiście już istniało. Fakt, czasem ta wirtualna I wojna może wydawać się zbyt dynamiczna lub zbyt chaotyczna, jednak walcząc wśród ciasnych uliczek ruin miasta w bitwie o Amiens czy na spalonej ziemi w St. Quentin, od razu czujemy, że mimo znajomych mechanizmów to zupełnie inny klimat. Majestatyczny sterowiec, szarże z bagnetem, brudne okopy, dwupłatowe samoloty – wszystko to sprawia, że bez trudu dajemy się przenieść w lata 1914–1918 oraz do momentu, kiedy to rozpoczynała się era wojny manewrowej i dominacji wojsk pancernych.
Nie da się również ukryć, że szwedzkie studio DICE nie tyle chciało, co nawet musiało nagiąć pewne fakty z historii oręża i taktyki, by wpasować je w realia gry z serii Battlefield. I wojna światowa wygląda w niej trochę jak praca archeologa w wykonaniu Indiany Jonesa – nie do końca prawdziwa, ale za to niesłychanie widowiskowa i wciągająca. Po rozegraniu kilku rund w sieci szybko zresztą zrozumiemy motywy autorów. Gromada sześćdziesięciu przypadkowych osób na serwerze nie ma szans zachowywać się tak jak armia, będąca jednym organizmem, ślepo słuchającym swego dowódcy. Battlefield 1 to Battlefield taki jak poprzednie, a pole walki jest tu nawet jeszcze bardziej przekonujące niż wcześniej – pełne brudu, błota i krwi. Zgodnie z tytułem pierwszej misji kampanii fabularnej.
Singiel daje radę!
Podczas jednego odcinka spotykamy pułkownika T. E. Lawrence’a – oficera brytyjskiego wywiadu wspierającego powstanie arabskie w czasie I wojny światowej. Jako buntownicza rebeliantka walcząca z imperium osmańskim wypełniamy ważną misję dla słynnego Lawrence’a z Arabii.
Złe wspomnienia po fatalnie opowiedzianych historiach w Battlefieldzie 4 czy Hardlinie rodziły sporo obaw, czy aby tym razem autorzy staną na wysokości zadania i „dadzą radę”, ale okazało się, że... dali. Kampania dla jednego gracza może nie chwyta za serce tak bardzo jak w Valiant Hearts i nie zapada w pamięć na długo, trzeba jednak przyznać, że ma swoje momenty, a nawet dość niezwykły fabularny zwrot akcji, wprawiający w małe osłupienie w jednym z odcinków.
Wszystko ułożono bowiem na wzór serialu, w którym każda część opowiada o czymś innym, stanowiąc krótką, zamkniętą opowieść. Towarzyszymy młodemu kierowcy czołgu z Anglii, porywczemu pilotowi z Kanady, piechurowi z Włoch, zwiadowcy z Australii i walecznej kobiecie na arabskiej pustyni, za każdym razem oglądając naprawdę świetnie wykonane przerywniki filmowe, choć niekiedy ze zbyt dużą dawką patosu i przewidywalnych dialogów.
Rozbicie kampanii fabularnej na pięć zupełnie różnych opowieści pozwoliło również odpocząć od przesadzonych i wydumanych scenariuszy w grach wojennych. Wreszcie nie musimy ratować całego świata, walczyć z czasem, uczestniczyć w tajnych spiskach – jesteśmy prostym żołnierzem i liczy się tylko ta jedna misja: tu i teraz. Nie do końca przypomina to jednak zabieg z pierwszych odsłon Call of Duty, gdyż tu koncentrujemy się bardziej na postaci samego bohatera i jego losach.
Wielka wojna jest gdzieś w tle, a poszczególne odcinki pokazują ją wyrywkowo i bez zachowania chronologii, niemniej zawsze z odpowiednio nakreślonym tłem historycznym. Trzeba przyznać, że taka formuła nad wyraz się tu sprawdza, a co więcej – zostawia sporo miejsca na to, by w przyszłych rozszerzeniach DLC pojawiły się kolejne części, zwłaszcza że i tak rozgrywają się one na tych samych mapach co tryb wieloosobowy.
Armata czy broń z tłumikiem?
Obok nieźle zrealizowanej koncepcji wojennego serialu jest jeszcze sama rozgrywka, w której twórcom nie udało się uniknąć pewnych wad. Najbardziej doskwiera sztuczna inteligencja przeciwników, a raczej jej kompletny brak. Wrodzy żołnierze to zwykłe kukły pchające się nam pod lufę, byle tylko opóźnić trochę nasz przemarsz przez mapę. Powraca też wrażenie, że na wielkiej wojnie jesteśmy samotnym wilkiem, mającym całą armię przeciwko sobie. Wielokrotnie czujemy się skazani na własne siły, a jeśli już do akcji rusza cały oddział – nasi kompani okazują się jedynie bezosobowym tłumem, walczącym czasem gdzieś tam w tle, który bez nas nie dokonałby niczego.
Obecność tłumików na karabinach snajperskich może wydawać się dziwna, ale faktem jest, że ich udana konstrukcja powstała w 1909 roku. W czasie I wojny działały już pary snajperskie, ubrane w kamuflaż i wyposażone w odpowiednio pomalowaną broń, jednak realia wojny pozycyjnej i negatywny wpływ na celność wykluczały zasadność korzystania z tłumików w tym konflikcie. Wiadomo natomiast o żołnierzach amerykańskich używających karabinów Springfield M1903 z tłumikiem w wojnie z Meksykiem w 1916 roku.
Sporą część każdej misji i tak pokonujemy samotnie, a autorzy usprawiedliwili to większym naciskiem na... skradanie się. Są alarmy do wyłączania, tradycyjne wskaźniki stopnia zaniepokojenia strażników – od żółtego do czerwonego, a nawet znane z gry Battlefield Hardline łuski do odwracania uwagi i broń z tłumikiem. Zabawa w Sama Fishera, choć silnie sugerowana, jest jednak opcjonalna i równie dobrze możemy zdecydować się na otwartą walkę i wykorzystanie rozstawionych wszędzie stacjonarnych dział czy wszelkiej broni ręcznej. Zapowiadane włączenie elementów z rozgrywki wieloosobowej ogranicza się do sporadycznej konieczności zaczekania chwilę przy fladze i przejęcia punktu – tak jak w trybie podboju, ale warto też zwrócić uwagę na całkiem spore poziomy z ukrytymi znajdźkami, nieprzypominające standardowych korytarzy. Zawsze natkniemy się na jakieś alternatywne ścieżki dojścia do celu, a w jednym z odcinków decydujemy nawet o kolejności realizacji kilku zadań.
Black Bess – nazwa czołgu z pierwszego rozdziału kampanii odnosi się do imienia konia Dicka Turpina – słynnego brytyjskiego rozbójnika żyjącego w XVIII wieku.
Kampania zajmuje jakieś 6–7 godzin i z pewnością stanowi jedynie niewielki, choć ciekawy, dodatek do multiplayerowych map. Trzeba jednak przyznać, że jej najlepsze momenty, jak przejazd przez niezwykle sugestywne i ponure pole bitwy czołgiem Mark V, do którego z czasem zaczynamy przyzwyczajać się równie mocno jak jego pasażerowie, czy walki lotnicze nad malowniczym łańcuchem gór to chwile, dla których można pokusić się o przejście jej więcej niż raz. Pomaga w tym fakt, że Battlefield 1 na każdej mapie wygląda absolutnie rewelacyjnie, a widok wspomnianych gór z lotu ptaka to chyba najbliższy fotorealizmowi obraz, jaki oglądałem w grach. Całości dopełnia świetna ścieżka dźwiękowa z niezwykle przejmującą muzyką, do której czasem dołącza znany od lat charakterystyczny motyw przewodni serii, pasujący świetnie i do I wojny światowej.
„Tylko w Battlefieldzie”
W Battlefieldzie 1 znalazł się również polski akcent. Jedną ze specjalnych broni, możliwych do zdobycia tylko po wylosowaniu odpowiednich części z pakietów bojowych, jest maczuga Bartek, pochodząca – jak głosi podpis – „z gałęzi 600-letniego dębu rosnącego w Polsce”.
Battlefielda nie kupujemy jednak dla kampanii fabularnej, tylko dla rozgrywek wieloosobowych, w które gra się przez kolejne lata. Stoczenie kilkudziesięciu bitew we wszystkich trybach i lokacjach nie pozwoliło mi jeszcze poznać sekretów każdej z map czy odblokować wszystkich typów broni, niemniej dało już pewne pojęcie o dobrych i słabych stronach tej odsłony cyklu. Battlefield 1 nie jest zbyt rewolucyjny – to ciągle ten sam dynamiczny BF z niesamowitymi akcjami w stylu „only in Battlefield”, w których medyk wybija połowę wrogiej drużyny za pomocą strzykawki, a koń stojący w salonie pałacu ginie po zderzeniu z samolotem. To również BF ze swoimi standardowymi wadami – czasem zbyt wielkim chaosem, brakiem zgrania przypadkowych drużyn czy dominacją snajperów na mapie.
Po kilkunastu godzinach fragów i śmierci od kuli znikąd przeważają jednak pozytywne odczucia. Świetne mapy, zupełnie inne czołgi oraz samoloty, zmienna pogoda, niesamowite wrażenie tętniącego walką, autentycznego pola bitwy – te i inne elementy składają się na niezwykły klimat całości i tak oczekiwany powiew świeżości, zachęcający do rozgrywania kolejnych rund. Autorzy pokusili się także o kilka niespodzianek, jak nowe tryby rozgrywki i zmieniona formuła pakietów bojowych. Te zawierają teraz tylko elementy kosmetyczne broni (skórki o różnych poziomach „legendarności”) i są przyznawane losowo na koniec rundy. Choć malowanie broni w tamtych czasach rzeczywiście się zdarzało, zaskakuje „finezyjność” niektórych projektów. Korzystanie z nich jest jednak całkowicie opcjonalne.
Behemot to imię zwierzęcia wymienionego w jednej z ksiąg Biblii. Był on dowodem na niezwykłą moc stwórcy, istotą niemożliwą do pokonania przez kogokolwiek, z wyjątkiem samego Boga Jahwe. Często przedstawiano go jako hipopotama lub słonia. Drednot natomiast to spolszczona forma nazwy pierwszego pancernika z 1906 roku – HMS Dreadnought. Jego konstrukcja była tak przełomowa, że terminem tym zaczęto określać właśnie ten typ okrętów.
Największą innowacją w Battlefieldzie 1 jest nowy tryb rozgrywek sieciowych – operacje. Wprowadzają one do zabawy wieloosobowej mały posmak kampanii fabularnej. Generalnie jest to połączenie trybów podbój oraz szturm, tyle że oparte na prawdziwych bitwach, przybliżanych zawsze w stosownym wprowadzeniu, oraz rozłożone na kilka lokacji. Drużyna atakująca za każdym razem musi przejąć dwie lub trzy flagi i utrzymać je równocześnie, by móc przesunąć się do kolejnego sektora. Gdy jej się to uda, przenosimy się na następną mapę w danym regionie, adekwatną do historycznych wydarzeń. Broniący mają za zadanie powstrzymać szturm, wybijając cały batalion, do ostatniego żołnierza. W przypadku porażki ataku w danym sektorze, to właśnie ta grupa dostaje kolejne dwie szanse ze wsparciem behemota, czyli potężnej maszyny o ogromnej sile ognia w postaci sterowca i pociągu pancernego, a także drednota – okrętu wojennego.
Plusem nowego trybu jest duży nacisk na taktykę. Przejęcie trzech flag praktycznie równocześnie wymaga sporo wysiłku i kombinacji. Czy uda się zwabić wszystkie siły wroga w jeden punkt, czy lepiej podzielić zespół i atakować wszystkie flagi jednocześnie? Problem staje się jeszcze bardziej skomplikowany podczas rozgrywki z przypadkowymi osobami, bez dobrej komunikacji, ale trzeba przyznać, że kolejne zwycięstwa, czy to po stronie szturmujących, czy broniących, sprawiają o wiele większą satysfakcję niż w zwykłym podboju bądź szturmie. To właśnie tutaj naprawdę czuć przesuwanie się linii frontu przy sukcesach ataku oraz wojnę pozycyjną, gdy walki o te same sektory wygrywają broniący. Wadą operacji jest z pewnością o wiele dłuższy czas, jaki musimy poświęcić na jedną sesję (nawet do godziny), a także konieczność zaakceptowania faktu, że może przyjść nam grać na mapie, której nie lubimy.
Operacja „Łap gołębia”
Jakby w zupełnej opozycji do długich i taktycznych operacji jest drugi z nowych trybów, czyli „gołębie wojenne”. To dość dziwna wariacja na temat capture the flag. Szukamy losowo rozstawionych klatek z gołębiami, przejmujemy ptaszka i piszemy tajną wiadomość z informacją o lokalizacji żołnierzy przeciwnika. Piszemy nie dosłownie oczywiście, bo wszystko polega na tym, by przez pewien czas stać bez ruchu i nie przyciągać wrogiego ognia. Gdy zaczniemy biegać, „pisanie” znacznie zwalnia, a my ryzykujemy utracenie cennej zdobyczy. Na koniec musimy jeszcze zadbać o wypuszczenie gołębia na otwartej przestrzeni i jego bezpieczny lot do celu – po tym na pozycje ujawnionych wrogów spada grad pocisków artyleryjskich. Tryb jako taki nie jest szczególnie wciągający, a wszystko skupia się na drużynowej ochronie „piszącego” towarzysza, o co czasem trudno wśród przypadkowych graczy. Może być jednak ciekawą odskocznią dla zgranych i komunikujących się ze sobą teamów oraz po długich i wyczerpujących podbojach, gdyż tu runda kończy się czasem po sześciu, siedmiu minutach.
Z innych trybów największą popularnością cieszy się oczywiście podbój – wizytówka Battlefielda – i tu trzeba zaznaczyć, że po uwagach graczy odnośnie testów wersji beta autorzy zdecydowali się na wprowadzenie zmian. Zrezygnowano z systemu, w którym tylko kontrolowanie flag dawało drużynie punkty przybliżające ją do zwycięstwa – teraz znaczenie ma także liczba zaliczanych fragów i oba aspekty równo wpływają na końcowy wynik. Poprawek doczekała się również klasa medyka, będąca pod istnym ogniem krytyki. Nieintuicyjny system wysyłania prośby przez martwego gracza o uzdrowienie odszedł w zapomnienie. Teraz frontowy lekarz widzi wyraźną ikonkę potrzebującego pomocy i pozostały czas, co poskutkowało odczuwalnym zagęszczeniem medyków na polu bitwy. W trybie operacji są oni wręcz niezbędni stronie atakującej, gdyż wyleczeni żołnierze nie powiększają liczby traconych ludzi.
Ogniem, gazem i mieczem
Na niezwykły klimat Battlefielda 1 składają się w dużej mierze znane z historii miejsca oraz broń, z jednej strony działająca podobnie jak współczesne egzemplarze, a z drugiej znacznie się wyróżniająca, chociażby wyglądem. Prawdziwy majstersztyk stanowią jednak mapy. Po raz pierwszy nie mogę powiedzieć, że mam jedną ulubioną – podobają mi się prawie wszystkie i równie przyjemnie się na nich gra, a zmienne warunki pogodowe zwiększają jeszcze ich liczbę. Uwielbiam drużynowy deathmatch w Lesie Argońskim, pełnym wąskich przejść i wąwozów, Monte Grappa oferuje niezwykłe krajobrazy włoskich Alp i miejscami wręcz „pionową wojnę” na stromych zboczach gór. Salonowy Blitzkrieg to z kolei ogromny pałac z ogrodami, gdzie walczymy na bliski i daleki dystans, a w ruinach ulic miasta Amiens odnajdujemy klimat bombardowanego Stalingradu czy „miasteczka snajperów” z Medal of Honor. Negatywnie wyróżniają się jedynie mapy pustynne, z trochę złym balansem otwartych przestrzeni względem zabudowań i fortec.
Epokowe uzbrojenie budzi już bardziej mieszane uczucia. Największe wrażenie robią oczywiście behemoty! Widok płonącego sterowca to jeden z tych momentów, dzięki któremu zapamiętamy Battlefielda 1 na długo. Ich przybycie nie zwiastuje jednak od razu porażki przeciwnej drużyny – jak każdy inny pojazd wymagają kunsztu w pilotażu i celnego strzelania. Samoloty pozostają ciekawostką dla wybranych, ale muszę przyznać, że jeśli obok myszki i klawiatury mamy pad – warto dać lotnictwu szansę. Dwupłatowcami z epoki lata się całkiem przyjemnie, a sterowanie nimi za pomocą kontrolera nie jest wcale takie trudne.
Wyjątkowe dla I wojny światowej są również ówczesne czołgi oraz nowość w serii – konie. Te ostatnie jakoś nie cieszą się popularnością jako środek walki. Pędzący na rumaku żołnierz zawsze jest wyróżniającym się celem i zwykle szybko ginie. Tanki to jednak co innego. Pancerz i dobry kierowca gwarantują przetrwanie przez dłuższy czas oraz sporo fragów, a że czołgów jest chyba trochę mniej niż podczas beta-testów, miejsca w nich są zawsze w cenie.
Osobna kwestia to broń palna, tu – w przeciwieństwie do map – nie znalazłem jeszcze swojej ulubionej. Na pierwszy rzut oka mamy wystarczającą liczbę karabinów do grania. Jest broń maszynowa, samopowtarzalna, snajperki, pistolety, jednak odblokowywanie wielu z nich oznacza ciągle ten sam model – tyle że o trochę innych statystkach lub nowym celowniku. To z kolei sprawia, że dalsze awanse i zbieranie tzw. obligacji wojennych – waluty koniecznej do zakupu nowego sprzętu – nie stanowią aż takiej frajdy ani motywacji. Być może winę ponosi także niezbyt czytelny system awansu każdej klasy. Aktualny postęp widać dopiero przy dokładnym przeglądaniu menu żołnierza. Jeśli skaczemy po klasach podczas rozgrywki, często odradzamy się jako kierowca czołgu lub samolotu, to odblokowywanie kolejnych modeli uzbrojenia zajmuje naprawdę ogromną ilość czasu. Strzelaniny ze współczesnymi pukawkami mają jednak w tym systemie zdobywania broni znaczną przewagę. Za to tylko w Battlefieldzie 1 możemy dokonać szarży bagnetem, ubić wroga łopatą lub uzbroić się w zabójczy miotacz ognia! Cóż... coś za coś.
Czy jest więc coś innego, co może zachęcać do kolejnych postępów w grze? W moim przypadku będą to z pewnością wpisy do kodeksu wojennego. To swego rodzaju miniencyklopedia ze zbiorem informacji i ciekawostek na temat I wojny światowej, jej epoki, uzbrojenia i taktyk militarnych. Poszczególne karty odkrywamy albo na koniec konkretnej rozgrywki jako znajdźki, albo w nagrodę za przeróżne wyzwania na polu bitwy, np. odpowiednią liczbę zabójstw daną bronią. Dla innych mogą to być kolejne skrzynie i ukryte w nich kolorowe skórki na broń bądź części unikatowego noża. Battlefield 1 może nie robi wszystkiego perfekcyjnie, ale stara się trafić do naprawdę szerokiego grona graczy.
Nie taki dubbing straszny, jak go malują
Na koniec zostawiłem parę uwag technicznych, bo akurat pod tym względem Battlefield 1 stanowi wzór dla innych tytułów. Buszując w opcjach, odkryjemy ogromną swobodę w dostosowywaniu parametrów rozgrywki do swoich upodobań. Nie tylko zadecydujemy o obecności poszczególnych elementów interfejsu ekranu, ich kolorze czy rozmiarze, ale również wybierzemy, czy dane nacje mają odzywać się w ojczystych językach! Turcy mówiący po turecku czy Niemcy po niemiecku tworzą naprawdę świetny klimat i niekoniecznie trzeba znać te języki, by rozumieć sygnały na polu bitwy. Dodajmy do tego niezwykle rozbudowany tryb obserwatora z możliwością nakładania filtrów podczas nagrywania rozgrywki, a całość zacznie przypominać kolejny plan zdjęciowy filmu wspomnianego na początku Spielberga!
Polski dubbing w kampanii fabularnej wyszedł całkiem porządnie. Sukcesu Bad Company 2 nie powtórzy, ale uszy też jakoś szczególnie nie bolą i warto zaznaczyć, że również oryginalna ścieżka w wielu fragmentach nie porywa. Jej siłę stanowi natomiast to, że język angielski rozbrzmiewa tu ze sporą liczbą akcentów i z pewnością wypada to o wiele bardziej wiarygodnie i autentycznie niż polska mowa w przypadku każdej nacji. Osobną kwestią jest bardzo kontrowersyjna zapowiedź występu znanych youtuberów w obsadzie żołnierzy trybu wieloosobowego. Wszelkie głosy i obawy o zepsucie tym gry okazały się nietrafione. Raz, że brzmią oni całkowicie neutralnie, czego słucha się nawet znacznie lepiej niż silących się zwykle na teatralną dramaturgię zawodowych aktorów, a dwa – możemy wybrać wspomnianą wcześniej opcję narodowego języka dla każdej z nacji.
Podobną swobodę w ustalaniu parametrów otrzymają przyszli administratorzy serwerów. Już teraz w filtrach przeglądarki widać, że pojawią się gry bez lub z poszczególnymi typami uzbrojenia, niekończącą się mgłą, „przyjacielskim” ogniem, podwójnymi obrażeniami lub wyłączoną regeneracją zdrowia, co wyniesie zmagania w Battlefieldzie 1 na zupełnie nowy poziom. Takie rozgrywki znajdziemy również na oficjalnych serwerach w zakładce „Gry specjalne”, gdzie dostępny będzie m.in. tryb hardcore.
Nie ukrywam, że Battlefield 1 oczarował mnie pod prawie każdym względem. To najbardziej klimatyczne, najbardziej immersyjne pole bitwy w grach, jakie widziałem! To najbardziej spektakularne i przyjemne rozgrywki sieciowe, w jakich brałem udział. Pozycja ta byłaby praktycznie perfekcyjna, gdyby nie... no właśnie – jedna rzecz. Niby oczywista, ale wciąż trochę psująca humor – gdyby tylko Battlefield 1 był kompletny. Tu każdy pewnie znajdzie inny, ważny dla niego, a nieobecny element. Jedni chętnie od razu zobaczyliby Francję w grze, ja akurat z radością powitałbym specjalny tryb przeznaczony do walk samolotów, którego niedobór przy tak zaakcentowanym lotnictwie w jednym z odcinków kampanii szczególnie rzuca się w oczy. Podniebne potyczki zapewne się pojawią, ale w stosownym DLC. Nie ma tu jednak mowy o rozczarowaniu na miarę Star Wars: Battlefronta – mamy wrażenie, że brakuje jedynie małej cząstki gry, a nie 2/3 zawartości. Takiego drobnego, ostatniego kawałka układanki, by obraz był pełny.
Jeśli jednak przymkniemy na to oko, dodamy świetną jak na obecne standardy optymalizację na komputerach PC, gdzie karta GTX 970 przy niesamowicie wyglądających detalach ultra zalicza sporadyczne spadki w trybie online z 60 do 57–55 klatek, i naprawdę znikomą liczbę gliczy – przy takiej jakości grafiki, oprawy dźwiękowej, swobody w opcjach i ogromnej frajdy z rozgrywek wieloosobowych – nowy produkt DICE praktycznie zostawia w tyle całą konkurencję. To pełnoprawny Battlefield i to na miarę Bad Company 2 lub chociażby trzeciej części cyklu, w dodatku oferujący tak długo oczekiwany klimat realnego, historycznego konfliktu. BF1 oficjalnie kończy erę „advanced warfare” i rozpoczyna ponownie „historical warfare”! Jest w stanie to zrobić, nawet jeśli będzie to tylko jeden taki tytuł na rynku – Battlefield „Jeden”.