Tryb wydajności na konsolach jest dobry, ale nie powinien istnieć
PlayStation 5 i Xbox Series X/S nazywane są konsolami nowej generacji, choć niektóre ich funkcje trącą myszką. Bo czy naprawdę powinienem wybierać na świeżutkim sprzęcie co wolę – lepszą jakość czy wydajność? Raczej nie, ale wybór i tak jest prosty.
Przenieśmy się na chwilę do idealnego świata dla graczy. W takim świecie pecetowcy mogą nabywać podzespoły w rozsądnych cenach, składać komputery bez obawy o bankructwo, a miłośnicy konsol wykładać tę określoną sumkę na sprzęt nowej generacji, bez pośrednictwa scalperów. W takim świecie next-gen faktycznie byłby next-genem – bez żadnych dróg na skróty czy półśrodków. To znaczy, że moglibyśmy cieszyć się wysokiej jakości tytułem ekskluzywnym i odpalić go w towarzystwie pożądanej liczby klatek na sekundę. Ale świat idealny nie istnieje. A jeśli istnieje, to w innej części multiwersum.
Co prawda nie ma co narzekać na poziom graficzny nowych gier na PlayStation 5 oraz Xboksa Series X/S. No bo przecież wszyscy zachwycaliśmy się przepięknym Meksykiem w Forzy Horizon 5, a nowych Ratcheta & Clanka przyrównywaliśmy do najlepszych wizualnie animacji Pixara. Problem jednak leży gdzie indziej. Pełni wrażeń związanych z każdą z tych gier doświadczymy bowiem w 30 FPS-ach. Jeszcze kilka lat temu akceptowalnych dla konsolowców, ale dziś traktowanych jako technologiczne ograniczenie. Nie jest to oczywiście żaden pokaz slajdów, bez przesady, ale umówmy się, że 60 klatek na sekundę stało się dla wielu pewnym standardem. Takim, poniżej którego twórcy nie powinni schodzić, opracowując swoją grę.
Nie zamierzam robić z siebie jakiegoś roszczeniowego elitarysty – co to, to nie. Pamiętam przecież czasy, w których grałem w 20 klatkach na sekundę w rozdzielczości 800x600 w pierwsze Dark Souls na moim świętej pamięci „blaszaku” i bawiłem się świetnie, a ponadto bezproblemowo. Od tamtego momentu grałem jednak na coraz lepszym sprzęcie, a więc moje oczekiwania z czasem ewoluowały, aż do dziś, kiedy to mam czelność narzekać Wam wszystkim na 30 klatek na sekundę. Oczekiwania mają jednak to do siebie, że nie za bardzo chce się je obniżać – zwłaszcza w kwestiach technologii komputerowej, która pędzi naprzód na łeb na szyję od kilkunastu czy nawet kilkudziesięciu lat.
Powiem to więc w końcu – tak oficjalnie – gdy uruchamiam grę na Xboksie Series X bądź PlayStation 5, niemal w każdym przypadku przedkładam tryb wydajności ponad tryb jakości. Stawiam na 60 klatek na sekundę kosztem... no właśnie, czego? Odpalając zremasterowaną wersję Spider-Mana Insomniac Games, mogę przecież grać we wspomnianym klatkażu (z drobnymi odstępstwami) z włączonym śledzeniem promieni, a kompromisem technologicznym ma być sporadyczna zmiana rozdzielczości na mniejszą (której nie dostrzegam) i mniejsza liczba przechodniów na ulicy (których i tak jest więcej niż w Night City na PlayStation 4). Można więc powiedzieć, że nie widzę różnicy, choć zdaję sobie w pełni sprawę, iż takowa istnieje. Ale z drugiej strony, jakie różnice mogę faktycznie dostrzegać na moim skromnym telewizorku odtwarzającym obraz w Full HD?
Zdania w naszej redakcji są na ten temat, jak to zwykle bywa, podzielone. Wielu również do szczęścia wystarczy tryb wydajności, gdyż wizualnych fajerwerków w trybie jakości nie dostrzegają, ale nieraz spotkałem się z opinią, że ta różnica pomiędzy performance a quality mode’em jest spora i należy przygotować się w przyszłości na jeszcze większe dysproporcje.
Wybór jest dla słabych?
Tylko – no właśnie – o czym my w ogóle rozmawiamy? Dlaczego dziewiąta generacja konsol po ponad roku funkcjonowania na globalnym rynku stała się bardziej synonimem technologicznych ustępstw niż technologicznych przełomów? Czy „bebechy” next-genowe owego sprzętu są na tyle ubogie, że nie dźwigają tych wielkich ekskluzywnych gier, czy to po prostu deweloperzy nie wyrabiają z odpowiednią optymalizacją swoich gigatworów? Rzucam te pytania w eter, choć mam nadzieję, że szybko się one przeterminują i nie będzie już powodu, by je w ogóle zadawać.
Na ten moment odpowiedzi mogą być jednak trochę niepokojące albo też, dyplomatycznie rzecz ujmując, kapitalistycznie umotywowane. Ileż to już bowiem razy w ostatnim czasie drogie Sony kazało nam płacić za ulepszone wydania swoich tytułów ekskluzywnych, w które dotychczas mogliśmy grać na PS5 w wersji nieco przestarzałej – i graficznie, i wydajnościowo. Nie dość, że to przeważnie wydatek rzędu kilku ciężkich dyszek (do ciebie mówię, Peterze Parkerze), to jeszcze zwykle wiąże się z brakiem możliwości zabawy z wszystkimi detalami w co najmniej 60 klatkach i znowu zostajemy postawieni przed irytującym wyborem (do ciebie mówię, Nathanie Drake’u). Naprawdę mam wykładać kupę (czy też bardziej pół kupy) siana na półzabawę, półdoświadczenie, półrozgrywkę? Śmieszy tu nie tylko stosunek ceny do jakości, ale i ceny do wydajności.
Czysto teoretycznie cała ta niesympatyczna sytuacja nosi znamiona przewrotności, lekkiego naigrawania się z nas, graczy. Bo ileż to razy w przeszłości marzyliśmy o chociażby delikatnej możliwości zmiany ustawień graficznych na konsoli – włączeniu bądź wyłączeniu poszczególnych efektów wizualnych, które niektórych irytują, innych cieszą. Zawsze jednak kończyło się na przeklętym pasku jasności, niczym więcej. Teraz jednak prawie każda nowa gra dostępna na PlayStation 5 bądź Xboksie Series X/S oferuje stały zestaw kilku jakże różnych opcji. Kiedyś możliwość wyboru byłaby pożądana, dziś chciałbym po prostu zagrać w najlepszy możliwy produkt. Bez żadnych hamulców technologicznych. Zanim jednak tak się stanie, wracam do Ciebie, mój kompanie w nędzy i rozpaczy, mój ukochany i znienawidzony trybie wydajności.
O AUTORZE
Posiadam zarówno Xboksa Series X, jak i PlayStation 5 i gra mi się na nich naprawdę przyjemnie – sporo czasu spędzam na kanapie z padem w ręku. Nie oznacza to jednak, że nie dostrzegam ułomności tkwiących w tym sprzęcie, choć to chyba nie do końca wina „bebechów”, a ludzi, którzy te „bebechy” mają w optymalny sposób wykorzystać. I choć jestem cierpliwy oraz ugodowy, tak po prostu musiałem przelać na cyfrowy papier parę moich uwag i zażaleń.