Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM

Opinie

Opinie 23 sierpnia 2021, 15:15

Ghost of Tsushima: Directors Cut to przede wszystkim pretekst, żeby wrócić do najlepszego Asasyna

W czasach growego dobrobytu ciężko uzasadniać powroty do raz ogranych tytułów – w końcu na poznanie stale czekają nowe opowieści. Na szczęście są takie dodatki jak Iki Island do Ghost of Tsushima – doskonałe preteksty, by zagrać w to jeszcze raz.

Chociaż w 2021 roku pandemia dopadła twórców gier wideo i doprowadziła do masowych opóźnień małej armii tytułów wysokobudżetowych, nawet ten cios nie zmienił aktualnej od lat prawdy – dobrych gier wychodzi naprawdę mnóstwo i przetestowanie wszystkich interesujących nas tytułów, o ile nie mamy wyjątkowo wąskich gustów, jest niemożliwe. Każdy miesiąc to przynajmniej kilka premier solidnych pozycji AAA, kilkadziesiąt ponadprzeciętnych produkcji ze średniej półki i setki perełek autorstwa niewielkich studiów niezależnych. Gdy doliczymy do tego jakieś większe zaległości (a nie oszukujmy się – każdy je ma), szybka kalkulacja udowadnia, że rzeczy do odkrycia pozostaje nam w świecie gier wideo na tyle dużo, by poznawać je do późnej starości.

Kiedy screeny z gry mogą równie dobrze robić za jej okładkę.

W tym dobrobycie od dłuższego czasu problem miewam tylko z jednym. Trudno jest mi uzasadniać przed samym sobą wracanie do już zaliczonych dzieł, gdy pod nosem piętrzą się całe góry niepoznanych opowieści, niewypróbowanych mechanik i nieodkrytych światów. Czas przeznaczony na granie w końcu z gumy nie jest i moim zdaniem lepiej inwestować go w nowe doznania zamiast w przeżywanie w kółko tego samego, nawet gdyby sentymenty nas do takich powrotów skłaniały.

Ghost of Tsushima: Director’s Cut okazało się dla mnie głównie pretekstem, by obejść ten dylemat. Wydana rok temu podstawowa wersja gry była doskonałą wariacją na temat formuły znanej z serii Assassin’s Creed, która w moim odczuciu przebiła pierwowzór. Choć historia Jina Sakaia mnie zachwyciła, po jej zakończeniu mimo pokus więcej na wyspę Cuszima nie wracałem. Uznałem, że byłoby to marnowanie czasu, który można przeznaczyć na poszerzanie growych horyzontów. Co innego jednak zupełnie nowa opowieść (choć oparta na tych samych fundamentach rozgrywki) – Iki Island to wymówka, żeby zagrać jeszcze raz w to samo, udając, że to wcale nie to samo.

Orlica to całkiem ciekawa antagonistka.

Tutaj nawet brzydka pogoda jest ładna.

Kroki na wyspie

Na wersję reżyserską Ghost of Tsushima składają się głównie dwa elementy – ulepszenia techniczne bazowej gry, wykorzystujące dodatkową moc oferowaną przez konsolę PlayStation 5, oraz dodatek Wyspa Iki. Jeśli interesuje Was przede wszystkim to pierwsze, reedycję możecie sobie odpuścić. „Podstawka” wyglądała i działała na zwykłym PlayStation 4 tak dobrze oraz wczytywała się tak niewiarygodnie szybko, że dorzucenie kilku dodatkowych efektów wizualnych czy klatek animacji na sekundę nieszczególnie wpłynęło na odczucia w trakcie zabawy – tak jak Cuszima była w grze wspaniałym miejscem, tak dalej nim jest i różnic najpewniej nawet nie zauważycie, o ile ktoś Wam ich wprost nie wskaże palcem na filmikach porównawczych. Gwiazdą Director’s Cut jest wyspa Iki.

A ta serwuje po prostu więcej tego samego. Dodatek przenosi nas do nowego rejonu, w którym czeka świeża, kilkugodzinna ścieżka fabularna, trochę obozów do podbicia, zadań pobocznych do wykonania, znajdziek do zebrania i znaczników skrywających dodatkowe aktywności – czyli dokładnie to, co oferowała podstawowa gra. Niby niektóre z tych atrakcji działają w nowy sposób, koń Jina uczy się zupełnie nowej sztuczki, a na naszej drodze staje nowy rodzaj przeciwników, ale to tak naprawdę niuanse. Podróż przez Iki Island to skondensowana przygoda (wystarczająca na jeden dzień) łudząco podobna do tej, jaką mogliśmy przeżyć rok temu.

Pojedynki na bokkeny to jedna z nowych aktywności pobocznych.

Sporo osób będzie zapewne kręcić nosem, że to za mało, ale dla mnie taki dodatek, oferujący po prostu więcej tego samego, okazał się dokładnie tym, czego potrzebowałem. Możliwość ponownego wcielenia się w Jina, podążania za wiatrem po malowniczych łąkach i lasach, prowokowania Mongołów do satysfakcjonujących pojedynków czy eliminowania ich za pomocą wciąż nieco zbyt strywializowanych, ale różnorodnych metod cichej likwidacji była wspaniałą okazją do przeżycia jeszcze raz tego, co tak bardzo mi się spodobało. W na tyle skróconej formie, by ten bis skończył się, nim zdążył znużyć swoją powtarzalnością.

Pastelowy horyzont

Na wyspę Iki możemy się przenieść od określonego punktu głównej linii fabularnej Ghost of Tsushima (przeciwnicy zostaną zeskalowani do naszego poziomu – nie przepadam za takim rozwiązaniem, ale tutaj działa bez zarzutu). Sam rozpocząłem zabawę już po zakończeniu wątku wyswobadzania Cuszimy i scenariuszowo wydaje mi się to najlepszym do tego momentem – na tyle, że dziwię się twórcom, iż po prostu nie zablokowali Iki Island do tego punktu, jako opcję dając możliwość odpalenia dodatku wyłącznie z poziomu menu głównego. I tak całość dzieje się w nowym rejonie, nie mając wpływu na sytuację na głównej wyspie, za to gęsto nawiązując do wydarzeń, które miały na niej miejsce.

Nie wiem, czy jakaś inna gra ma równie śliczne niebo.

Główny wątek rozszerzenia pozwala lepiej poznać przeszłości głównego bohatera. Nie wdając się w szczegóły, wspomnę tylko, że na wyspie doszło kiedyś do dramatycznych dla Jina wydarzeń, z którymi musi się on teraz rozliczyć, w międzyczasie stając do walki z kolejnymi oddziałami Mongołów. Historia okazuje się równie ciekawa jak poprzednia, choć ze względu na fakt, że trwa raptem kilka godzin, ma szybsze tempo. Drogę od obcego przybysza do bohatera przewodzącego pobratymcom w starciach z najeźdźcą tym razem pokonujemy w mig. Całość odbywa się wedle przewidywalnych schematów, w trakcie poznajemy kilka ciekawiej nakreślonych postaci i staczamy spektakularną bitwę. Pochwalić mogę również główną antagonistkę, na którą twórcy mieli całkiem niezły pomysł. Zawodem okazały się natomiast zadania poboczne, których jest niewiele i tylko jedno z nich zapadło mi mocniej w pamięć.

Parafrazując klasyka - lisów nie ma, ale też jest... fajnie.

Raz jeszcze prawdziwą gwiazdą nie okazuje się tu jednak wątek fabularny, tylko sama lokacja. Choć ze względu na swoje znacznie skromniejsze rozmiary wyspa Iki nie oferuje takiej różnorodności krajobrazowej jak Cuszima, nie ustępuje jej na polu wzbudzających zachwyt widoków – pięknych polan porośniętych kolorowymi kwiatami, pastelowych linii horyzontu, majestatycznych gór czy rajskich plaż, kontrastujących z widocznymi tu i ówdzie ponurymi wrakami statków rozbitych na surowych klifach. Ten kawałek lądu aż chce się zwiedzać wzdłuż i wszerz, nie tyle dla „zaliczenia” kolejnych pytajników, co dla ujrzenia wszystkich atrakcji, jakie przygotowali artyści z Sucker Punch Productions.

A jeśli same ładne widoki to dla Was za mała motywacja do eksploracji, w sukurs przychodzi solidna dawka nowych i starych aktywności pobocznych. Grając w Iki Island, znów układamy haiku, odpoczywamy w gorących źródłach czy podbijamy wrogie obozy. Nie głaszczemy już niestety lisów, ale nie ma tego złego – kapliczki poświęcone rudzielcom zostały zastąpione przez nowe, ku czci innych gatunków zwierząt, przy których też mamy do rozegrania specjalne minigry oparte na czujnikach ruchu kontrolera. Staczamy też kilka bardziej technicznych pojedynków na bokkeny oraz bierzemy udział w wyzwaniach łuczniczych – atrakcji jest dość. Jak na współczesny sandbox przystało, nie mogło tu również zabraknąć kilkudziesięciu znajdziek do wygrzebania z czasem naprawdę dziwnych miejsc. Wymaksowanie wszystkiego to zabawa na jeden intensywny albo kilka spokojnych dni grania.

Czy pisałem już, że widoki są tutaj ładne? Tak? To dla pewności napiszę jeszcze raz.

Powrót jest dobry

Odtwórczość nie zawsze musi być czymś złym. W czasach dobrobytu gier takie dodatki jak Iki Island potrafią być doskonałą zachętą, by raz jeszcze przeżyć lubianą przygodę, bez wyrzutów sumienia, że non stop słuchamy tylko tych piosenek, które już znamy. Jasne, Sucker Punch Productions mogło pokusić się o coś więcej – Ubisoft w takich dodatkach czasem eksperymentuje z nowymi mechanikami, które – jeśli się przyjmą – powracają w mocno rozbudowanej formie w pełnoprawnym sequelu (to w świetnym Bad Blood do pierwszej odsłony Watch Dogs debiutowały zdalnie sterowane drony i pojazdy, które z czasem stały się filarem tej serii). Niekiedy takie rewolucje wychodzą lepiej, niekiedy gorzej, ale potrafią wprowadzić trochę świeżości. Więcej tego samego jednak również się sprawdza, gdy mowa o solidnej podstawie – a ta w Ghost of Tsushima po roku nadal jest pod wieloma względami bezkonkurencyjna.

System walki jak był piekielnie dobry, tak dalej jest.

Mnie to wystarczyło, by z spędzić Director’s Cut przyjemny weekend. To doskonała okazja dla każdego, kogo zauroczyło pierwsze spotkanie z Jinem i interpretacją feudalnej Japonii wg studia Sucker Punch, by raz jeszcze wkroczyć do tego świata. Jeśli kogoś podstawowa wersja gry nie przekonała, to i tu nie będzie miał czego szukać – to nadal jest po prostu „Assassin’s Creed, tyle że w Japonii i bardzo dobrze zrobione” i tę formułę po prostu trzeba lubić. Jeśli zaś nie mieliście jeszcze okazji stać się Duchem Cuszimy, no to… szczerze mówiąc, równie dobrze możecie po prostu zagrać w podstawową wersję gry, która i bez Iki Island oraz kilku ulepszeń graficznych wciąż rządzi. Ja się w każdym razie cieszę, że dostałem pretekst do powrotu.

O AUTORZE

Lubię „ubisoftowe sandboksy”, ale w zdrowych ilościach. Kolejne odsłony Assassin’s Creed w końcu mnie zmęczyły i od dłuższego czasu jestem z tym cyklem w separacji, za to podstawowa wersja Ghost of Tsushima mnie zachwyciła – nie tylko świetnym wykonaniem, ale również tym, że nie była wypchana „watą” do przesady i skończyła się rozsądnie szybko. Iki Island oferowane przez Director’s Cut również okazuje się sensowne pod względem wielkości, nie trwając ani za długo, ani za krótko. Jeśli chcesz poczytać, co mam do powiedzenia o grach oraz popkulturze, zapraszam na swojego Twittera.

Michał Grygorcewicz

Michał Grygorcewicz

W GRYOnline.pl najpierw był współpracownikiem, w 2023 roku został szefem działu Produktów Płatnych, a od 2024 roku zarządza działem sprzedaży. Tworzy artykuły o grach od ponad dwudziestu lat. Zaczynał od amatorskich serwisów internetowych, które sam sobie kodował w HTML-u, potem trafiał do coraz większych portali. Z wykształcenia inżynier informatyk, ale zawsze bardziej go ciągnęło do pisania niż programowania i to z tym pierwszym postanowił związać swoją przyszłość. W grach przede wszystkim szuka opowieści, emocji i immersji, jakich nie jest w stanie dać inne medium – stąd wśród jego ulubionych tytułów dominują produkcje stawiające na narrację. Uważa, że NieR: Automata to najlepsza gra, jaka kiedykolwiek powstała.

więcej

TWOIM ZDANIEM

Dasz szansę Ghost of Tsushima w tej wersji?

Tak!
80,9%
Nie.
19,1%
Zobacz inne ankiety
AC Valhalla: Oblężenie Paryża - marny dodatek, który uratowały kobiety
AC Valhalla: Oblężenie Paryża - marny dodatek, który uratowały kobiety

Assassin's Creed: Valhalla - The Siege of Paris to dodatek nijaki, nieciekawy i wtórny. Jest jednak jeden element, który sprawił, że mogę to wszystko wybaczyć.

Gniew Druidów to takie lepsze AC Valhalla. Lepsze, bo ma koniec
Gniew Druidów to takie lepsze AC Valhalla. Lepsze, bo ma koniec

Zwykle cieszymy się, kiedy dodatek do gry to więcej tego samego. Gniew Druidów, rozszerzający Assassin’s Creed: Valhalla to mniej tego samego i właśnie dlatego dobrze się tu bawiłam.