AC Infinity to nie jest dobry kierunek. Asasyny i tak są za długie
Ubisoft ujawnił istnienie Assassin's Creed: Infinity – olbrzymiej gry-usługi, której skala ma być nieporównywalnie większa niż jakiejkolwiek wcześniejszej odsłony serii. Niestety, ja raczej po nią nie sięgnę, bo po Odyssey boję się już ogromu Valhalli.
Kiedy w maju 2020 roku pojawiły się plotki, jakoby Assassin’s Creed: Valhalla miało być mniejsze niż Odyssey, odetchnąłem z ulgą. Grecka przygoda Aleksiosa – bo to właśnie nim grałem – zmęczyła mnie do tego stopnia, że obiecałem sobie odpuścić następną względnie podobną odsłonę serii.
Szybko jednak okazało się, że rozmiar wikińskiej produkcji deweloperów z Ubisoft Montreal przyćmił dokonania ich kolegów z oddziału w Quebecu. I tak, wierny własnym postanowieniom, po Valhallę nie sięgnąłem. Jeszcze. Nie będę się przecież oszukiwał, że nigdy tego nie zrobię – za bardzo lubię ten cykl. Kiedy jednak trafiam w internecie na wzmianki o trzecim DLC do niej, w głowie słyszę Boba Marleya śpiewającego: „Kill it before it grows”. Szkoda tylko, że Ubisoft zdaje się nie słuchać podobnych do mnie „narzekaczy” i szykuje grę-usługę roboczo zatytułowaną Assassin’s Creed: Infinity, której skala ma być nieporównywalnie większa niż jakiejkolwiek wcześniejszej odsłony serii.
Zawróć, póki jeszcze możesz
Chciałoby się krzyknąć: „Nie tędy droga, Ubisofcie!”. Wątpię jednak, czy Francuzi usłyszeliby takie wołanie. Zdają się bowiem mieć jakiś konkretny plan na rozwój marki – taki, który najwyraźniej wpisuje się w modny ostatnimi czasy trend wieloletniego wspierania produkcji AAA. Podobnie postępuje Rockstar Games z GTA5, nie inaczej 2K i Firaxis Games z szóstą Cywilizacją. Po co wymyślać koło na nowo, skoro stare wciąż się kręci?
I choć Ubisoft przyzwyczaił nas do przesadnego eksploatowania raz wykorzystanych pomysłów i rozwiązań, większość starych „Asasynów” – licząc od „jedynki” do Syndicate’a – dało się ukończyć w dwadzieścia godzin. Finał Origins z 2017 roku, które nieco przedefiniowało serię, można było zobaczyć po trzydziestu godzinach zabawy. Dodatki oferowały co prawda kolejnych kilkanaście, ale fabuła „podstawki” została z gracją domknięta i nawet jeśli ktoś pożegnał się z Bayekiem na tym etapie, mógł uznać przeżytą przygodę za satysfakcjonującą.
Odyssey w tej kwestii namieszało. Wątki główne były w zasadzie trzy, ale po żadnym nie miałem tego uczucia spełnienia, które zwykle towarzyszy mi przy oglądaniu napisów końcowych. Może dlatego, że tych ostatnich zabrakło? Czyżby ludzie w Ubisofcie, nie wiedząc, gdzie je umieścić, zdecydowali się nie robić tego w ogóle? A może zwyczajnie o nich zapomnieli? Oczywiście żartuję, ale naprawdę zirytował mnie brak tej kropki nad i.
Taki zabieg można potraktować jako pewien środek artystyczny – świetnym tego przykładem jest finał DLC The Ringed City do Dark Souls 3, gdzie po jakże symbolicznej walce z ostatnim bossem zostajemy sami, pośrodku niczego, nagle pozbawieni celu – ale scenom z Assassin’s Creed: Odyssey zabrakło odpowiedniego wydźwięku. Po cichu jednak liczyłem, że to, czego zabrakło mi w „podstawce”, znajdę w dodatkach. O ja głupi. O ja naiwny.
Więcej tego samego
O ile początek odysei Aleksiosa wspominam dobrze – był to dla mnie bowiem powrót do serii po prawie czterech latach przerwy (spokojnie, zaległości już niemal nadrobiłem) – o tyle, im więcej czasu spędzałem w Grecji, tym mniej mi się ona podobała. Żeby było ciekawiej, postanowiłem w pełni zanurzyć się w świat gry i... nie używać szybkiej podróży. Uwielbiałem ten sposób przemierzania wirtualnej przestrzeni w Wiedźminie 3 (później także w Red Dead Redemption 2, w którym zakochałem się bez reszty), więc co mogło pójść nie tak? Zgadliście: wszystko! Kiedy otrzymywałem nowe zadanie, tylko się modliłem, aby nie polegało ono na przepłynięciu Adrestią z jednego końca mapy na drugi. Wiedziałem bowiem, że zaraz – po krótkiej walce czy rozmowie – będę musiał odbyć rejs powrotny.
Możecie powiedzieć, że nie szanowałem własnego czasu. Prawda, ale nie byłem jedynym, który uznał, że mam go zbyt wiele. Twórcy gry musieli wyjść z podobnego założenia. Ileż w tym Odyssey było miałkiej treści! Nie zliczę zadań, które odhaczałem wiedziony jedynie potrzebą zrobienia wszystkiego. Ich zleceniodawcy każdy problem rozwiązywaliby siłą.
Spotykasz drobną kobietę, która skarży się, że obrabowali ją bandyci – mają umrzeć! Inna niepozorna niewiasta odkryła zdradę męża – śmierć łajdakowi! Myśliwy boi się krążącej po okolicy watahy wilków – wykończ biedne zwierzęta! Cytując Stephena Kinga: „...itede, itede, ite-kur*a-pe”.
Misthios (zdążyłem znienawidzić to słowo) może musiał pracować, ale ja nie po to zasiadałem wieczorami przed komputerem, żeby po trzech czy czterech godzinach „zabawy” mieć poczucie dobrze spełnionego obowiązku. Zwłaszcza że chwilę przed premierą Assassin’s Creed: Odyssey zerwałem z nałogiem, któremu na imię było Hearthstone, i nie zamierzałem wchodzić drugi raz do tej samej rzeki.
Ostatecznie przepłynąłem ją jednak wzdłuż i wszerz, bo „wymaksowałem” zarówno podstawową wersję gry, jak i obydwa DLC. Wytrwałem nawet w postanowieniu, aby w starożytnej Grecji nie używać szybkiej podróży – odpuściłem dopiero w Losie Atlantydy. I choć na widok kolejnego fortu do oczyszczenia czy pominiętego pytajnika dostawałem drgawek, po krótkiej przerwie od gry siadałem do niej z nowym entuzjazmem. W sumie zaliczyłem cztery takie powroty – każdy z coraz większą niechęcią, ale koniec końców zrobiłem wszystko, co się dało. Bywało, że miałem ochotę „wyjść z siebie”, gdy po pierwszej zlikwidowanej grupie najemników w menu odblokowywała się kolejna lub gdy eksplorując królestwo Hadesa – naturalnie przed przystąpieniem do wątku fabularnego – natknąłem się na zasłony śmierci, przez które część miejscówek musiałem odwiedzić drugi raz po rozwinięciu historii i zdobyciu odpowiednich przedmiotów, ale wbiłem upragnione 100% oraz wszystkie osiągnięcia. Tylko jakim kosztem?
Więcej nie znaczy lepiej
Z Odyssey spędziłem w sumie niemal 200 godzin. Co z nich pamiętam najlepiej? Powtarzalność i systemowość. Kolejne błahe zadania, kolejni najemnicy do zabicia, kolejni czciciele do wytropienia, kolejne forty do zdobycia, kolejne bitwy do wygrania. W dodatku Grecja była olbrzymia i dość jednolita – do tego stopnia, że z perspektywy czasu nie umiem powiedzieć, co było gdzie. Jako jedyną naprawdę charakterystyczną lokację jestem w stanie wskazać Lokrydę, z dającym się zapamiętać czerwonym jeziorem. W DLC Los Atlantydy było pod tym względem nieco lepiej, bardziej różnorodnie, ale kiedy je przechodziłem, miałem już tylko jeden cel – jak najszybciej dobrnąć do końca. I nigdy do Odyssey nie wracać.
Nie zrozumcie mnie źle. To nie jest kiepska gra. Kiepski jest jedynie sposób, w jaki Ubisoft ją zaprojektował. Właśnie przez to nie byłem w stanie odpowiednio docenić drugiego rozszerzenia. To także powstrzymuje mnie od sięgnięcia po Valhallę. Wiem, że ta jest mniej systemowa i chwała Ubisoftowi za to. Jednak z rozmiarem świata i zawartością twórcy znowu przesadzili. Ujawnione Assassin’s Creed: Infinity ma być zaś jeszcze większe i dłużej rozwijane. Czytając, że nad projektem pracują oddziały Quebec i Montreal, miałem przed oczyma połączenie światów Odyssey i Valhalli. Brr... W dodatku różne ery, wiele kampanii fabularnych oraz postaci – brzmi to jak opis jakiegoś MMORPG, których fanem nie jestem. Wystarczy, że przy Odyssey miałem poczucie, jakbym grał w jedno z nich. „Asasyny” powinny być nieco mniejsze, a nie stawać się coraz większe. W Origins Ubisoft dość dobrze wyważył proporcje, znalazł złoty środek. Szkoda tylko, że później Francuzi skręcili nie w tę stronę, co trzeba. Nie tędy droga! Ja z tego pociągu wysiadam.