autor: Michał Orlikowski
Orlov podsumowuje rok 2013
Skończył się ważny dla branży rok 2013. Mimo historycznych premier, zarówno growych jak i sprzętowych, ostatnie 12 miesięcy upłynęły mi głównie pod znakiem nadrabiania zaległości. Oto wydarzenia, które najbardziej zapadły mi w pamięć.
Na wstępie przyznam się, że 2013 rok nie stanowił dla mnie nieustającej pogoni za ogrywaniem premier, czy też dobierania się czym prędzej do najnowszego sprzętu. Upłynął on spokojnie pod szyldem nadrabiania odkładanych na później pozycji, zapoznawania się z co ciekawszymi niezależnymi tytułami. Grałem głównie na PC-cie, lecz w ostatnich miesiącach renesans przeżywało PlayStation 3, które przez długi czas (nie)cieszyło się u mnie mianem „maszyny do FIFY za kilkaset złotych”. Powód prosty – subskrypcja PlayStation Plus i gigabajty świetnych tytułów.
Skrupulatne wyliczanie mojego gamingowego roku zajęłoby zbyt dużo miejsca – o tym, co w pamięci zapadło mi najbardziej, przeczytacie w tekście poniżej.
Zapraszam do lektury.
The Walking Dead - gra artystycznie uzdolniona
Po długim niezdecydowaniu, zakończonym momentalnie przez jedną z kampanii Humble Bundle, zasiadłem w końcu do The Walking Dead od Telltale Games.
Mimo tego, że świat przedstawiony w grze aż sugerował kolejną kalkę survivalowej strzelanki, najlepiej z domieszką elementów online, Telltale poszło na przekór, serwując nam przygodówkę. Nie byle jaką – o ile serial o tym samym tytule zniechęcił mnie już po pierwszym odcinku, tak gra nie puszczała aż do napisów końcowych.
Na swój sposób, The Walking Dead to dla mnie dzieło sztuki. Historia Lee, Clementine i pozostałych ocalałych poprowadzona została w iście mistrzowski sposób, oferując wstrząsające zwroty akcji, wzruszające sceny i skłaniające do refleksji spokojniejsze momenty. Ba, nawet grafika, choć zaprojektowana w komiksowej technologii cel-shadingu, dodaje bohaterom autentyczności. Wszystko świetnie współgra ze sobą, czyniąc z The Walking Dead pozycję obowiązkową dla każdego gracza.
Złodziej nagród – Grand Theft Auto V
Gra roku. Gra generacji. Tytuł, który wycisnął technologicznie ostatnie soki z PlayStation 3 i Xboksa 360. Piękne zwieńczenie długich lat obecności tych konsol na rynku.
O GTA V powiedziano już wszystko, wymienianie najbardziej oczywistych zalet gry byłoby wyłącznie powtarzaniem i tak już wielokrotnie powielanych opinii. O ile do ostatnich chwil pozostawałem po bardziej sceptycznej stronie barykady, zwłaszcza jeśli chodzi o fabułę gry, tak ciąg ostatnich misji wstrząsnął mną pozytywnie i zmusił do przewartościowania opinii. Do tego stopnia, że królujące przez lata w moim rankingu Vice City, zostało brutalnie zdetronizowane i zmuszone do ustąpienia miejsca najmłodszemu rodzeństwu.
Mimo tego, że każdorazowe włączenie nowego Grand Theft Auto dostarczało niesamowitych przeżyć, niektóre jej wady niestety rzucały się w oczy. Oprawa graficzna, choć dostarczająca zachwycających widoków, zwłaszcza z lotu ptaka, przy bliższym spojrzeniu zdradzała ograniczenia sprzętowe konsol – nieprzyjemnie wyglądały zwłaszcza niektóre tekstury o niskiej rozdzielczości.
Najbardziej zawiodła mnie jednak ścieżka dźwiękowa. Nie zrozumcie mnie źle – stacje radiowe oferują kilka ponadczasowych hitów, wprowadzenie filmowego tła muzycznego do misji, nawet pobocznych, przywitałem niezwykle entuzjastyczne. Zabrakło jednak elementu magicznego, czegoś czym charakteryzowały się ścieżki dźwiękowe przede wszystkim Vice City i San Andreas. Być może wynika to z tego, że akcja zarówno piątej, jak i czwartej części (która również pod tym względem nie zachwyciła) toczy się w czasach nam współczesnych, stąd brak tej cząstki „nostalgii”, która sprawiła że do dziś uważam soundtrack Vice City za najlepszy w dziejach branży gier. Liczę na to, że potencjalne rozszerzenia „piątki”, bądź pełnoprawna kontynuacja, odpowiednio zaradzą temu problemowi.
Nie zmienia to jednak faktu, że GTA V to mój Top 10 ostatnich lat, a Los Santos nocą, z pokładu samolotu, przy akompaniamencie Baker Street Gerry'ego Rafferty'ego, to chwila do której będę wracał nieraz.
Skończony Skyrim „oddany” w ręce fanów
W szerszej perspektywie, biorąc pod uwagę liczbę spędzonych przy danej grze godzin, mój rok należał do Skyrima. Pecetowa premiera dodatku Dragonborn skłoniła mnie nie tylko do powtórnego ukończenia głównego wątku fabularnego, lecz i zapoznania się z odkładanym zbyt długo DLC Dawnguard.
Wiosną jednak poczęły pojawiać się niepokojące informacje. Wydany w marcu patch 1.9 okazał się być ostatnim. Kwiecień z kolei przyniósł oficjalne stanowisko studia Bethesda – deweloper nie planuje dalszych prac nad dodatkową zawartością do gry. Skyrim został uznany przez twórców za dzieło kompletne.
Potężne grono modderów uważało jednak inaczej. Paradoksalnie, podana przez Bethesda Softworks informacja była najlepszą, jaką mogła usłyszeć społeczność skupiona wokół Skyrima. Autorzy modyfikacji mogli bowiem skupić się w pełni na swoich projektach, bez obaw o to, że któraś z aktualizacji skomplikuje ich prace. To właśnie ostatnie miesiące pokazują, jak ogromny sukces odniosła piąta część serii The Elder Scrolls.
Dzięki pracom fanów, ze Skyrima stworzyć możemy naprawdę inną, lepszą nawet od pierwowzoru grę. Liczba modyfikacji wpływających na jakość audio-wizualną gry, zmieniających mechanikę czy dodających nowe, często bardzo dojrzałe fabularnie, historie idzie w tysiące. O Falskaar, który zyskał spory rozgłos w mediach, pisaliśmy niejednokrotnie. Osobiście z największą uwagą obserwuję postępy nad Skywind, który odwzorowuje świat Morrowinda na silniku piątej części serii.
Jeśli jesteście zainteresowani zabawą z modami, to polecam Wam zapoznanie się z artykułem Czarnego – dowiecie się nie tylko, jak zainstalować modyfikacje, ale także poznacie najatrakcyjniejsze z nich.
Dzięki fanom gra mogła hucznie obchodzić swoje drugie urodziny i wiele wskazuje na to, że i przez kolejne lata będzie mogła czuć się młodo.
Nowa generacja? Poproszę, ale nie teraz.
Lata spekulacji. Miesiące plotek i przecieków. Teraz – tygodnie na rynku. Xbox One i PlayStation 4 z hukiem wjechały na półki sklepowe niektórych krajów świata. Stało się – nadeszła nowa generacja konsol, a wraz z nią, według wielu, nowa generacja grania. Patrząc obiektywnie, premiery obydwu konsol stały się dniami historycznymi dla branży, naznaczyły początek kolejnego etapu. Dobrze, że doszło do tego momentu; niedobrze, że doszło do niego za wcześnie.
Postęp ten był niezwykle potrzebny, by ożywić rynek. Tegoroczne premiery wyczerpywały już totalnie możliwości sprzętowe konsol – niekiedy nawet wymagały więcej niż trzeba, przez co coraz częściej raziło doczytywanie tekstur (najbardziej ubodło mnie to podczas gry w XCOM na PS3) i inne graficzne niedoróbki. Mimo tego, że czas na zmiany stawał się coraz bardziej nieunikniony, premiera PlayStation 4 i Xboksa One wydaje mi się nieco pochopna.
Nowy sprzęt, owszem, zachwyca nowoczesnym designem, wydajnymi podzespołami, obietnicami złotych gór i gamingowej rewolucji. Wykorzystanie tego w pełni wciąż pozostaje jednak pieśnią przyszłości. Nowa generacja jeszcze nie przyszła – jedynie jej obietnica pojawiła się w domach graczy. Pierwsze gry to albo graficzne pokazy siły, przez co ucierpiał gameplay (Killzone: Shadow Fall na PS4 i Ryse: Son of Rome na Xboksa One), albo bardzo grywalne, lecz powtarzane wielokrotnie schematy (Resogun na konsolę Sony i Xboksowa Forza Motorsport 5). Mimo to, jestem przekonany, że nowa generacja to ogromny potencjał, który rewelacyjnie prognozuje na przyszłość. Obecnie jednak to wiele obiecujące sprzęty, które musiały pojawić się przed Black Friday i Bożym Narodzeniem.
Bardziej realistyczne pojedynki główkowe w FIFA 14 na silniku Ignite to jeszcze za mało, by zmusić mnie do porzucenia PC-ta i PlayStation 3. Czekam jednak niecierpliwie na rozwój wydarzeń.