autor: Maciej Bajorek
Kontroler do Revolution w rękach redaktorów IGN
Wszyscy zainteresowani najnowszym dzieckiem Nintendo - konsolą Revolution - z nadzieją czekają na targi E3. Za niecałe dwa miesiące, w Los Angeles ma odbyć się oficjalna prezentacja nowego next-gena. Przypuszcza się, że wtedy właśnie Nintendo ujawni wszystkie szczegóły związane z Revolution.
Wszyscy zainteresowani najnowszym dzieckiem Nintendo - konsolą Revolution - z nadzieją czekają na targi E3. Za niecałe dwa miesiące, w Los Angeles ma odbyć się oficjalna prezentacja nowego next-gena. Przypuszcza się, że wtedy właśnie Nintendo ujawni wszystkie szczegóły związane z Revolution.
Jak już dobrze wiemy, SDK do Revolution kosztuje zaledwie 2000 dolarów. Nie jest to kwota wygórowana, ale też nie napawa optymizmem konsumentów, którzy mogą ujrzeć na półkach sklepów gry nieszczególnie przyzwoitej jakości. Narzędzia programistyczne już mamy, ale co z samym sprzętem? Na obecną chwilę pozostaje nam jedynie dowiedzieć się o kilku szczegółach na temat devkitu kontrowersyjnego kontrolera Revolution. Portal IGN miał okazję przyjrzeć się mu bliżej.
Oto kilka faktów na podstawie obserwacji redaktorów IGN:
1. Kontroler w rzeczywistości jest mniejszy, niż pilot do Xboxa 360. Bardzo dobrze leży w dłoniach. Wszystkie przyciski są łatwo dostępne i dobrze się je wciska.
2. Atutem jest także waga, ale trzeba pamiętać, że do pracy w trybie bezprzewodowym będzie potrzebował baterii.
3. Kontrolera nie ma do czego podłączyć, bo przecież nikt nie ma Revolution. Ale do zestawu dołączona jest przystawka, dzięki której urządzenie można podpiąć do devkita GameCube.
4. Elementy kontrolera połączone są ze sobą kablem ethernetowym.
5. W devkicie nie ma żadnych programów, dzięki którym można sprawdzić użyteczność i funkcjonalność kontrolera.