Irlandczyk - Epickie rozliczenie z ferajną - felieton
Netflix właśnie otrzymał potężnego asa do talii. Irlandczyk Martina Scorsese to mocne, mroczne kino. W niczym nie ustępuje kinowym dziełom reżysera. Pod pewnymi względami je nawet wzbogaca.
Tytuł: Irlandczyk
Gatunek: Dramat
Twórcy: Martin Scorsese
Premiera: 27.11.2019 (Netflix)
Złośliwcy twierdzą, że Martin Scorsese za każdym razem kręci ten sam film. Reżyser zawsze opowiada o zdolnym, zdeprawowanym człowieku, który osiąga szczyt, a potem upada z hukiem, ale nie do końca. Scorsese zawsze też wpada w pułapkę Olivera Stone'a, który chciał nakręcić przestrogę, a jego Wall Street stało się zachętą i wyznacznikiem stylu dla człowieka finansjery. Chłopcy z ferajny, Kasyno czy Wilk z Wallstreet ucierpiały w ten sam sposób. Były zbyt piękne, zbyt kuszące, by nie przyciągać. W Irlandczyku Scorsese przełamuje tę klątwę. Odarł film z blichtru i uroku, jednocześnie wciąż udowadnia swój kunszt. Film wciąga i nie odpuszcza przez 210 minut aż do finału.
Wielu przed premierą zastanawiało się, jaki będzie Irlandczyk. Jeśli chcecie się przygotować, odpalcie sobie przed seansem motyw przewodni dostępny w sieci. Wtedy zrozumiecie: to ciężkie kino, pozbawiające nadziei, gorzkie jak piołun. Wymyka się pułapkom gangsterskiej konwencji. Rozkręca się powoli, robi przystanki, ale to nie z powodu zadyszki. Bo pod spodem cały czas pulsuje energia – tak jak bas w utworze - którą Scorsese ukierunkował w bardzo konkretnym celu.
Reżyser snuje swoją opowieść tak, byśmy przypadkiem nie zainspirowali się ścieżką Franka Sheerana. W pierwszej sekwencji – lustrzanym odbiciu wprowadzenia do Chłopców z Ferajny – poznajemy zapomnianego, złamanego fizycznie i psychicznie starca, który opowiada swoja historię, tak jak niegdyś Ray Liotta czy Jordan Bellfort. Z zamglonym wzrokiem odhacza wszystkie punkty, przez które przechodzą anty-bohaterowie Scorsesego.
Słyszałem, że malujesz domy
Scorsese oparł swój film o książkę o takim właśnie tytule. Tekst wyszedł spod pióra Charlesa Brandta, który opisuje zmarłego w 2003 roku faktycznego Franka Sheerana, który rzeczywiście był posądzony o powiązania z mafią.
Poznajemy drogę Sheerana: od kierowcy ciężarówki z wojenną przeszłością przez cyngla mafii aż do prominentnego przedstawiciela związków zawodowych i powolną, bolesną jazdę w dół. Ten ostatni etap (którego ziarna zasiano już na początku podróży) dominuje nad tonem całości. Scorsese zadbał o to, byśmy boleśnie odczuli rozpad głównego bohatera i jego świata. Byśmy ujrzeli, jak ulotne były wszelkie poświęcenia i starania Franka oraz ferajny, do której przynależał. W tym okrutnym świecie zyski okazują się niewspółmierne do strat.
To nawet nie jest do końca kino gangsterskie. Nie takie, do jakiego przywykliśmy przy poprzednich dziełach reżysera albo filmach Briana de Palmy czy popularnych serialach w stylu Peaky Blinders. Irlandczyk jest raczej dramatem o człowieku z konkretnego środowiska. Bo tu najbardziej liczą się rozterki głównych bohaterów; polityczna i gangsterska gra służy bardziej za napęd do dylematów niż wyznacznik stylu i konwencji.
Mimo tego ciężaru i nieśpiesznego tempa – Irlandczyk magnetyzuje i nie pozwala się oderwać od ekranu. Pierwsza godzina to wprawdzie rozbieg, rozgrzewka, poprowadzona jednak z klasą. Potem tempo się zmienia, gdy ekran przejmuje huragan energii we własnej osobie: Al Pacino. Aktor kradnie show temperamentem tak, jakby nic nie zmieniło się od czasów Scarface i Gorączki. Dodał tylko nutkę autorefleksji, która jednak go nie spowalnia. To idealny kontrast dla grających z goryczą i rezerwą Joe'go Pesci i Roberta De Niro.
- Ciężka, przygniatająca muzyka
- Znakomite ujęcia – znak rozpoznawczy Scorsese
- Świetna gra aktorska De Niro, Pacino, Pesci i reszty obsady
- Mroczna, dołująca historia, ale świetnie poprowadzona.
- Nie zauważycie, kiedy upłynęło 3,5 godziny...
Cyfrowe odmładzanie aktorów nie zawsze działa.
Ten ostatni, ze spokojem, rezerwą i wytrwałością ciągnie cały film. Dawno nie zagrał czegoś tak mocnego, wychodzącego poza schematy i koleiny, w które wpadł – niektórzy bali się, że już na dobre. Tymczasem tutaj pokazuje, że ma jeszcze kilka nowych tricków i twarzy w zanadrzu. Także tych rozdartych, słabych i bezbronnych.
Wizualia jak zwykle u Scorsesego wgniatają w ziemię – tyle że tym razem film celowo odarto z pięknych, nastrojowych ujęć na wszystko, co może przekonywać do takiego stylu życia. Wiele pieniędzy poszło też w cyfrowe odmładzanie De Niro, Pacino i reszty. Czasem jeszcze straszą sztucznością, w dodatku jakoś smutno ogląda się młodego-starego De Niro, ale technika i tak posunęła się do przodu w porównaniu chociażby do tego, co widzieliśmy w Star Wars: Rogue One.
Irlandczyk serwuje także ponurą ucztę dla ucha. Ścieżka dźwiękowa idealnie łączy znane utwory z autorskimi kompozycjami, w tym ciężkim, przytłaczającym motywem przewodnim, który w cztery minuty streszcza całą opowieść, oddaje jej ciężar i gorycz. A jednocześnie wpada w ucho i dociera gdzieś głębiej. Tak jak cały film.
Garnitury, bogactwo, przemoc ani władza nie chronią bowiem przed upływem czasu. Przed przemijaniem i zapomnieniem. Możliwe, że to obawa posuwającego się w wieku reżysera, który w książce Charlesa Brandta znalazł odbicie swojej kariery i jej znaczenia. O Scorsese jednak ciężko będzie zapomnieć tak szybko jak o Franku Sheeranie. Nie przy takich filmach jak Chłopcy z Ferajny, Taksówkarz – czy właśnie Irlandczyk.