Gralingrad - TOP 5 najbardziej wkurzających braków
Bawiąc się z nowymi produkcjami nie sposób często zakrzyknąć – dlaczego tutaj nie ma X?! Ponieważ możliwych braków w superprodukcjach jest wiele postanowiłem wybrać osobiste TOP 5 tych najbardziej wkurzających.
Bawiąc się z nowymi produkcjami, nie sposób często zakrzyknąć – dlaczego tutaj nie ma X?! Ponieważ możliwych braków w superprodukcjach jest wiele, postanowiłem wybrać osobiste TOP 5 tych najbardziej wkurzających.
Dlaczego nie ma podzielonego ekranu?
O tak, nasze kochane ograniczenie gry wieloosobowej. Twórcy gier dość często lubią sobie zapomnieć o wielodzietnych rodzinach, w których rodzeństwa uwielbiają ze sobą rywalizować. W ten sposób na rynek często trafiają produkcje, które aż proszą się o tryb multiplayer z podziałem ekranu, a w których tego znakomitego dodatku brakuje.
Wiele osób wierzyło, że tłumaczenia o ograniczonych mocach przerobowych konsoli pójdą w siną dal wraz z premierami nowych sprzętów. Tym samym gracze, którzy musieli przełykać gorzką pigułkę kilkanaście razy w czasach świetności pierwszego PlayStation lub Xboksa, liczyli, że nowa generacja da wreszcie możliwość efektownego dokopania znajomemu usadowionemu na fotelu obok. Kolejne gry przyniosły jednak rozczarowanie. Pół biedy, gdy twórcy w niezrozumiały sposób dzielą ekran, jak choćby w Resident Evil 5. Prawdziwy dramat to całkowity brak tego podziału w niektórych grach wyścigowych czy strzelaninach FPP. Czy ktoś mi wytłumaczy, czemu na PlayStation 2 dało się dzielić ekran nawet na cztery, a w trzeciej maszynce od Sony, w Killzone 2, nie dano nawet szansy poszaleć dwóm osobom na jednym ekranie?!
Co z tym kreatorem postaci?
Problem spotykany rzadko, ale niezmiernie irytujący. Autorzy w wielu nowych grach, niezależnie od gatunku, dają możliwość stworzenia własnej postaci. Wszystko wygląda niby fajnie, bo kto z nas nie chciałby zostać marines czy pomocnikiem Liverpoolu. Jest jednak jedno "ale". Wiadomo, że ludzie różnią się od siebie, a twórcy mogą mieć problem z utrafieniem we wszystkie rodzaje oczu, ust czy włosów. Co jednak, gdy w odpływie inteligencji od mózgu któremuś z programistów zapomni się dać określonego koloru skóry? Taki przypadek znajdziemy w NBA Street V3, w którym nie mamy szans stworzyć siebie, jeśli nie jesteśmy czarnoskórzy. To ewenement ze strony EA Big, ale jednocześnie jaskrawy przykład pewnego zaniedbania, które potrafi gracza wkurzyć.
Gdzie się włącza napisy?
Nie każdy jest filologiem angielskim i nie każdy potrafi zrozumieć, co mówią do siebie postacie na ekranie. A problem narasta, gdy twórcom zachciało się wymyślić ciekawy świat z postaciami mówiącymi z różnymi akcentami, a jednocześnie mniej lub bardziej wyraźnie. Dialogi w dzisiejszych grach często potrafią nadać głębi pozycji i gdy autorom zabraknie chęci na dodanie napisów, można się wściec. Tak jest choćby w The Thing na PlayStation2 lub Resident Evil 5. Niekiedy trzeba siedzieć przy głośniku, aby w szumie wywołanym przez otoczenie wyłapać, co ciekawego chce nam powiedzieć partner, szef lub wróg. A jak taki motyw przytrafi się w momencie dyktowania nam celu zadania, to można się znaleźć w sytuacji krytycznej.
Drugi nieco mniejszy problem z napisami jest taki, że niekiedy autorom nie chce się po ich dodaniu ustawić wielkości czcionki. Jak gra się z lupą w ręku, wie niewielu. I cieszcie się, Wy, którzy tego nie doświadczyliście!
Halo, a jakiś tutorial?
Gracze dzielą się na tych wybitnych i tych zwyczajnych. Ci wybitni każdą grę łapią w locie i nie potrzebują żadnych tłumaczeń, bo wszystko już wiedzą z doświadczenia, dzięki znajomościom lub odpowiedniemu przygotowaniu. Jest jednak też ta druga część, która potrzebuje tutoriala, aby załapać zasady, poznać mechanizmy i w ogóle zrozumieć określony system. Nic osób postawionych w takiej sytuacji nie potrafi więc odstraszyć od gry bardziej, jak mylne założenie producenta, typu „każdy grał w poprzednią część i wie co trzeba robić”. Tak ostatnio jest w coraz większej liczbie gier sportowych, które nie zważając na konkurencję i nowych klientów, skutecznie pomijają tryb treningu. Ciekawe tylko, jak nowy w temacie konsument ma nauczyć się w takiej sytuacji łapać rywali na spalonym czy robić zasłonę w obronie? Przecież w grze Y robiło się to inaczej!
To naprawdę już wszystko?!
Sześciogodzinny tryb fabularny nawet nas wciągnął i rozbudził apetyt. Pojawiają się napisy końcowe i czekamy na efektowne dodatki. Kończy się lista autorów i produkcja przenosi nas do głównego menu, w którym nic nowego się nie pojawia. Jak się uprzemy, to możemy sobie ukończyć grę jeszcze raz, tyle że na najwyższym poziomie trudności. Żadnej nagrody jednak nie dostaniemy. Brak dodatkowych trybów, czegokolwiek do odkrycia to dzisiaj poważna wada gier. Wprowadzenie achievmentów i trofeów trochę odciąża twórców od kombinowania, ale jednocześnie daje też mniej radości kupującym. W końcu zamiast ukrytych strojów czy postaci mamy tylko punkty do nic niedającego rankingu. Dlatego nie ma nic bardziej wkurzającego od kupienia za dwieście złotych gry ograniczonej do jednego skromnego trybu.
Poniżej poprzednie odcinki serii:
Gralingrad - ten wspaniały niewykorzystany potencjał
Gralingrad - (r)ewolucja w bliźniaka
Gralingrad - AVALANCHE, czyli lawina
Gralingrad – o wyższości fotela nad deską
Gralingrad - realistyczny facet w realistycznej bryce