Zobaczyłem horror od Marvela. Moja recenzja Doktora Strange 2
Doktor Strange w multiwersum obłędu to film mający cechy zarówno kina superhero, jak i grozy. Wyraźnie czuć tu rękę Sama Raimiego, dzięki któremu dostaliśmy dobrą, wyróżniającą się produkcję, choć niewykorzystującą w pełni swojego potencjału.
Doktor Strange w multiwersum obłędu potrafi zaskoczyć widza. Przede wszystkim zadziwia wybrana konwencja – do filmu Marvela wdarły się elementy charakterystyczne dla horrorów, w czym widać wkład Sama Raimiego, twórcy Martwego zła. Mimo tego nietypowego charakteru produkcja wciąż należy do wielkiego superbohaterskiego świata. Jest kolejnym odcinkiem spektaklu, który oglądamy już od kilkunastu lat – i właśnie między innymi to nie pozwala filmowi rozwinąć skrzydeł.
Wydawało mi się, że wiem, o czym będzie opowiadał Doktor Strange 2. W końcu zwiastuny raczej nakreśliły jasny kierunek historii, co nie? Nic bardziej mylnego. Oczywiście akcja dotyczy koncepcji multiwersum, ale udało się utrzymać w tajemnicy fabularne konkrety, które mogą sprawić niespodziankę. Nie chcę psuć zabawy, dlatego poprzestanę na jednej radzie – przed seansem warto zapoznać się z serialem WandaVision. Tylko wtedy dobrze zrozumiemy postać Scarlet Witch. Inne produkcje są mniej istotne, chociaż twórcy mrugają nieraz okiem do zorientowanego widza, a wykryte nawiązania z pewnością ucieszą wiele fanowskich serduszek.
Gatunkowo mamy pewien miszmasz, z którego można było uzyskać wiele więcej, ale wtedy Sam Raimi, reżyser widowiska, musiałby dostać całkowitą swobodę. Nowy Doktor Strange to w zasadzie kilka produkcji w jednej. Dostajemy horror w dosyć lightowej wersji, ponieważ Disney chce przyciągnąć do kin również młodszą widownię. Charakterystyka Wandy została tak pociągnięta, że wciąż na pierwszy plan przedostaje się jej osobisty dramat – kobieta mierzy się z traumą po stracie ukochanego i wydarzeniach opowiedzianych w WandaVision. Nie możemy także zapomnieć o rodowodzie Doktora Strange’a. Superbohaterska konwencja dopomina się o uwagę i czyni to w typowy marvelowski sposób.
Opisane połączenie działa jak dobrze naoliwiona maszyna, ale jednak nie bez małych zgrzytów. Wykorzystanie sztuczek właściwych dla horrorów – stosowne tło muzyczne, skradający się z tyłu straszak, zwisająca skóra z ożywionego truposza czy opętania – nadaje filmowi wyjątkowości. Jest parę momentów, gdy można zadrżeć i odczuć lekkie napięcie. Jednocześnie jednak ten mrok nigdy nie nabiera prawdziwej wagi, żeby nie było zbyt strasznie. Opiera się bardziej na stylistyce, aczkolwiek parowanej ze standardową dla Marvela superbohaterszczyzną. W ten sposób atuty Raimiego, doświadczonego w tworzeniu kina grozy, są przytępione.
Podobnie dzieje się w przypadku wątku dramatycznego. Nie można go dobrze zgłębić, bo istnieje ryzyko, że powstałby zbyt poważny film, wręcz psychologiczny. Temat jest więc traktowany powierzchownie, skutkiem czego postępowanie jednej z postaci wydaje się niedostatecznie uzasadnione. Niestety Doktor Strange 2 prześlizguje się po pewnych kwestiach, które mogłyby zostać jeszcze rozwinięte. Tak samo prezentuje się koncepcja multiwersum – pozwala ona na kilka udanych gościnnych występów, ale w formie zabawy pozbawionej rzeczywistych konsekwencji dla świata i bohaterów. Tymczasem ta produkcja aż się prosi o wyjście ze strefy komfortu – aby była czymś więcej niż tylko drugą odsłoną przygód Doktora Strange’a.
Przed seansem próbowałem sobie przypomnieć, za co spodobała mi się pierwsza część historii marvelowskiego czarodzieja. Pamiętam akcenty humorystyczne i efektowne sceny akcji, w których góra zamieniała się miejscami z dołem i można było dostać przyjemnego kręciołka głowy. Cała reszta filmu wypadła mi w pamięci, ponieważ wpisała się w obraz typowego superhero. Doktor Strange 2 stoi przed podobnym problemem – w sukurs filmowi przychodzi mroczna magia i talia horrorowych zagrywek, ale one w określonych momentach muszą ustępować przeciętnej superbohaterszczyźnie.
Doktor Strange jest potężnym magiem, lecz nadal nieopierzonym i skorym do buntowania się przeciwko zasadom. Trudno nie lubić tak skonstruowanego bohatera – mającego w sobie werwę i przy tym jeszcze elegancję Benedicta Cumberbatcha. Nie powiedziałbym, że Scarlet Witch kradnie show (jak sugerują niektóre opinie), ponieważ zbytnio spłaszczono jej postać, zwłaszcza w porównaniu do WandaVision. Wong świetnie odnajduje się w ferworze wydarzeń jako najwyższy mag – nie dorównuje Strange’owi, ale dostaje plusa już za docinki na temat panującej hierarchii. Obiecująco wypada z kolei America Chavez, w pewnym stopniu odpowiedniczka Ciri (owszem, tej z Wiedźmina 3). Dziewczyna wnosi do filmu energię i świeżość, mimo że genezę ma niestety oklepaną.
Pomysłowość scen akcji zasługuje na pochwałę. Rzecz jasna, bohaterowie momentami naparzają się bez większej subtelności, jednak trafiają się także ciekawsze starcia. Szczególnie dobrze wypada walka na magiczne nuty, zwracająca uwagę zarówno pod względem wizualnym, jak i dźwiękowym. Całość jest kolorowa i pełna wrażeń jak fajerwerki w sylwestra – choć po dłuższym czasie w oglądany spektakl wkrada się nieco monotonii, to ogółem cechuje go efektowność.
Doktor Strange w multiwersum obłędu to dobre widowisko, w którym toczy się przede wszystkim walka dwóch sił – grozy z superhero. Film korzystniej wypada, gdy zwycięża pierwsza z nich, ale na przestrzeni około dwóch godzin to starcie jest raczej wyrównane. Mimo wszystko nawet marvelowski standard da się lubić, chociaż po kolejnej jego porcji można mieć już go trochę dosyć. Mi osobiście do tego etapu jeszcze daleko – przyjemnie spędziłem czas mimo różnych „ale” wynikających z niewykorzystanego potencjału, by powstała prawdziwa perełka, a nie tylko wyróżniająca się rozrywka.