autor: Luc
Test wersji alfa Carmageddon: Reincarnation - najkrwawsze wyścigi w historii powracają zza grobu - Strona 2
Po kilkunastu latach wyczekiwań, fani totalnej, drogowej demolki, mają powody do nie lada radości. Wszystko za sprawą nadchodzącego Carmageddon: Reincarnation, nad którym właśnie pracuje nie kto inny, jak samo Stainless Games.
Przeczytaj recenzję Recenzja gry Carmageddon: Reincarnation - odrodzenie ciekawe, choć kulawe
Jeżeli komukolwiek wydaje się, że żyjemy w czasach największej nagonki na branżę gier wideo to tkwi w ogromnym błędzie. Społeczeństwo coraz szczelniej przymyka oko na lejącą się z ekranów hektolitrami krew. Jeszcze nie tak dawno temu, bo w połowie lat 90., sytuacja wyglądała jednak zgoła inaczej. I nie chodzi tu bynajmniej o zbiorową panikę obrońców moralności, która wybuchła wraz z dźwiękiem pierwszego „Fatality” w serii Mortal Kombat, lecz o jeszcze bardziej kontrowersyjny Carmageddon, debiutujący w roku 1997.
- utrzymany oryginalny koncept rozgrywki
- poprawiona szata graficzna oraz fizyka
- powrót kierowców znanych z poprzednich części
- tryby dla pojedynczego gracza oraz multiplayer
- doskonale odwzorowany klimat pierwszej odsłony
Na pierwszy rzut oka, gra była zaledwie kolejną ścigałką o nietypowo brzmiącej nazwie. Wystarczyło jednak przejechać kilka metrów, aby dobitnie przekonać się o tym, że w całym tym chaosie dojazd do mety jest najmniej istotnym elementem. Przerabianie przechodniów na krwawą papkę, dziś w niewielu wywołuje jakiekolwiek emocje, ale wówczas przyprawiało o dreszcze zniesmaczenia. A przy okazji wciągało zaskakująco mocno i pomimo upływu czasu, formuła Carmageddon także i dziś ma wielu zwolenników. To właśnie za ich sprawą, ogłoszona w 2012 roku zbiórka na Kickstarterze zakończyła się sporym sukcesem, a studio Stainless Games (odpowiedzialne za pierwsze dwie odsłony) mogło swobodnie rozpocząć produkcję czwartej części kultowej serii. Wszyscy chętni, mogą już za sprawą wczesnego dostępu podziwiać pierwsze efekty ich pracy. My także postanowiliśmy sprawdzić, czy nowy Carmageddon wciąż ma w sobie „to coś”.
Krew, pot i … krew
Pierwszy Carmageddon oraz jego nacisk na krwawą rozgrywkę, były w latach 90. tak ogromnym szokiem, iż w wielu krajach, gra do dziś znajduje się na liście zakazanych publikacji. Pośród państw, które zabroniły dystrybucji pierwszego dzieła Stainless Games, znalazły się m.in. Brazylia oraz Wielka Brytania. W tym drugim przypadku, ostatecznie grę dopuszczono do sprzedaży, warunkiem było jednak podmienienie przechodniów na zombie. Jeszcze ciekawszej zmiany doczekała się niemiecka wersja Carmageddona na Nintendo 64 – zamiast ludzi, po ulicach chodziły bowiem … dinozaury.
Twórcy od samego początku wychodzili z założenia, że jedyna rewolucja, której potrzebuje odświeżona wersja Carmageddona, to ta w kwestii grafiki. I słowa dotrzymali, bowiem Reincarnation, poza wspomnianą oprawą, do złudzenia przypomina swój fantastyczny pierwowzór. Tak samo jak w oryginale, ponownie wcielamy się w maniakalnego Maxa Damage’a i za kółkiem naszego samochodu startujemy w zwariowanych zawodach. Sposobów na zwycięstwo jest tradycyjnie kilka – oprócz nudnawego zaliczenia wszystkich checkpointów możemy też przejechać wszystkich obecnych na danej mapie przechodniów albo fizycznie wyeliminować konkurencję. Wszystko to w określonym przedziale czasowym, który w trakcie rozgrywki możemy jednak wydłużyć. Niby nic odkrywczego, ale raz rozpoczętego wyścigu nie sposób już po prostu przerwać. Kręcący się przed maską ludzie (i nie tylko oni zresztą), skutecznie proszą się o efektowne rozjechanie. Zdobywane w ten sposób punkty, wydajemy na naprawy naszego auta (potrzebujemy ich naprawdę często) oraz używanie superumiejętności, które w Carmageddon: Reincarnation ponownie zawitały do serii.
Wybór szalonych power-upów jest naprawdę szeroki – poczynając od trzęsienia ziemi i magnetycznych strumieni, na kontrolerze grawitacji kończąc. Choć wszystkie wyglądają niezwykle interesująco, sposób ich wyboru pozostawia niestety sporo do życzenia – jest toporny, mało praktyczny i niesamowicie spowalnia rozgrywkę. Jakby tego było mało – jednorazowe użycie kosztuje naprawdę nieprzyzwoite kwoty. Szczęśliwie, alternatywą są ich nieco słabsze odpowiedniki, w większości doskonale znane z poprzednich odsłon. Porozrzucane po całej mapie, wpływają na krótki czas na zachowanie przechodniów bądź też znajdujących się na trasie aut.