autor: Szymon Liebert
Graliśmy w Dying Light - w mroku czai się... najlepsza gra Techlandu? - Strona 4
Graliśmy w Dying Light w siedzibie firmy Techland, w tym demo koncentrujące się na rozgrywce nocnej. Jak wrażenia? Wystarczy chyba powiedzieć, że w mroku czai się... być może najlepsza gra w historii tego dewelopera.
Przeczytaj recenzję Recenzja gry Dying Light - poważniejsze, lepsze i ładniejsze Dead Island
Techland się rozwija. Widać to w liczebności kadry, na którą obecnie składa się jakieś 270 osób zatrudnionych we wrocławskiej centrali. W związku z rosnącą liczbą pracowników deweloper powiększa nawet swoją siedzibę o nowe skrzydło. Wykorzystaliśmy budowlane zamieszanie, żeby wślizgnąć się do biur firmy i zagrać w demo Dying Light. Wyprawa była brawurowa i zakończyła się wielkim sukcesem...
OK, tak naprawdę nigdzie się nie włamaliśmy i nie wykradliśmy żadnych informacji. Wręcz przeciwnie, zostaliśmy otwarcie poczęstowani porcją solidnej rozgrywki. Studio nie ma się przecież czego wstydzić, bo Dying Light to nadzieja na bardzo dobrą grę i wejście do prawdziwej superligi. Na czym polega fenomen tej produkcji i czy to wciąż tylko „rzecz o radosnym zabijaniu zombie”? Aby znaleźć odpowiedzi na te pytania, spędziliśmy w Techlandzie dzień i noc, mordując zombiaki lub uciekając przed nimi w zgrabnych susach. Dzień i noc oczywiście w świecie gry, bo to jedna z jej kluczowych atrakcji.
Dying Light to pierwszoosobowa gra akcji z zombie w roli głównej, w której trafiamy do odizolowanego od reszty świata fikcyjnego miasta Harran. W obrębie metropolii rozwija się epidemia zmieniająca ludzi w żywe trupy. Zadaniem gracza jest próba poznania prawdy na temat tej choroby i – rzecz jasna – walka o życie. Po drodze spotykamy innych ocalałych, z których nie wszyscy są przyjaźnie nastawieni. Funkcjonującą w tym świecie walutę stanowi szczepionka opóźniające nadejście transformacji w potwora.
Po zmroku
Techland zaserwował dwa dema – oba w zasadzie znaliśmy z wcześniejszych pokazów, ale widzieliśmy je w mniej zaawansowanych wersjach. Pierwsze, rozgrywające się tylko za dnia, przedstawiamy szerzej w materiale tvgry.pl. Drugie, koncentrujące się na walce o życie po zapadnięciu mroku, opisujemy w niniejszym tekście. Podział na dzień i noc jest kluczowym wyróżnikiem gry. To bardzo ważny element, właściwie taka esencja Dying Light – tłumaczy Tymon Smektała, producent ze studia Techland. Za dnia tytuł przypomina Dead Island – w tym sensie, że zwykle to my polujemy na zombie, a nie one na nas. W nocy sytuacja zmienia się o 180 stopni, w związku z czym gracz musi działać zupełnie inaczej i korzystać z innych środków pomocowych. Dzięki temu możemy zabawić się w dwie różne gry o zombie w jednej – wyjaśnia deweloper. Brzmi fajnie, chociaż taka różnorodność zawsze stanowi wyzwanie – trzeba sprawić, żeby oba podejścia były równie emocjonujące i zyskały sympatię odbiorcy. O ile o koszmarze, jakim są noce w Dying Light, wypada mówić w kategoriach sympatyczności.
Co takiego dzieje się po zmroku? No cóż, zupełnie jak w rzeczywistości robi się niebezpiecznie. Mówiąc krótko, zombie przechodzą ze stanu niemrawego do rozwścieczonego. Gracz może odnieść się do tego faktu na dwa zasadnicze sposoby: zakradać się i liczyć, że uda mu się uniknąć kontaktu z potworami, lub pędzić na złamanie karku do najbliższej bezpiecznej strefy. Jako zaprawionemu w bojach ocalałemu bardzo szybko nie pozostało mi nic innego jak tylko ratować się ucieczką – wybiegając z jednego zaułka, wpadłem na grupę przeciwników. Momentalnie rozpętało się piekło. Sytuacje tego typu są emocjonujące, bo mamy przeciwko sobie niemal wszystkich. Nie ma mowy o zatrzymaniu się czy nawet częstym oglądaniu za siebie. Autorzy budują też zręcznie pewne sceny, podkręcające emocje i tempo – zombie wyskakują z trzaskiem z bocznych drzwi korytarza, rzucają się wściekle i szykują małe improwizowane zasadzki. Przez to wszystko cały czas czujemy na karku nieprzyjemny, nadgniły oddech i musimy na bieżąco modyfikować trasę ucieczki.