Graliśmy w The Bureau: XCOM Declassified - Mass Effect w latach sześćdziesiątych
Wielu postawiło na tym tytule krzyżyk, a tymczasem The Bureau całkiem nieźle prezentuje się w akcji. Nowa gra twórców drugiego BioShocka pod wieloma względami przypomina inny znany hit, Mass Effect.
Przeczytaj recenzję Recenzja gry The Bureau: XCOM Declassified - UFO bliżej Mass Effect
Artykuł powstał na bazie wersji PC.
Można mieć uzasadnione obawy o kondycję gry, kiedy jej twórcy nie tylko dłubią przy niej latami, ale też co jakiś czas decydują się na mocno ryzykowny zabieg, jakim jest zmiana koncepcji. Taki los spotkał The Bureau: XCOM Declassified (dawniej po prostu XCOM), drugie po sequelu BioShocka dzieło istniejącego od 2007 roku studia 2K Marin. Amerykanie wyraźnie męczyli się ze swym najnowszym tytułem, a pojawiające się od czasu do czasu lakoniczne informacje, zamiast uspokajać, poddawały w wątpliwość sens całego przedsięwzięcia. Na szczęście finalny produkt, który już za niespełna miesiąc trafi do sklepów, nie prezentuje się w akcji tragicznie. Powiem więcej, po kilku godzinach testów, zrobił na mnie bardzo dobre wrażenie.
William Carter to typ bohatera, którego łatwo polubić. Konkretny, twardy koleś w typie Roberta Patricka, z charakterystycznym głosem i budzącą respekt facjatą. Ten zasłużony na froncie żołnierz kontynuuje błyskotliwą karierę w CIA, ale po śmierci najbliższych zaczyna zbyt często zaglądać do kieliszka i w rezultacie zostaje oddelegowany przez szefostwo do papierkowej roboty. Dawny wigor Carter odzyskuje dopiero po inwazji obcych. Wykazawszy się męstwem w obronie skazanej na zagładę placówki rządowej Groom Breach, zostaje zatrudniony przez tytułowe Biuro, które władze USA powołały do życia w tajemnicy rok wcześniej, chcąc zabezpieczyć się na wypadek ewentualnej agresji Sowietów. Sprowokowana do działania agencja szybko zmienia profil i przestawia się na nieuniknioną wojnę z niestosującymi taryfy ulgowej kosmitami. A że nasz śmiałek doskonale radzi sobie na placu boju, to właśnie on obejmuje dowództwo nad jedną z grup komandosów, wysyłanych do akcji za każdym razem, gdy zachodzi konieczność bezpośredniej konfrontacji.
Pod względem gameplayu The Bureau to taki gatunkowy miszmasz, bardzo podobny do hitu BioWare, czyli Mass Effecta. Znajdziemy tu nie tylko konkretną fabułę, ubarwianą licznymi pogawędkami z bohaterami niezależnymi na dowolnie wybrany temat, ale też całą masę materiałów dodatkowych, w formie porozrzucanych tu i ówdzie dokumentów oraz nagrań audio. Zaimplementowano również typowy dla RPG rozwój postaci oraz system zarządzania kompanami na polu bitwy, pozwalający w łatwy i przejrzysty sposób wydawać im konkretne rozkazy. Oczywiście rdzeń rozgrywki stanowi strzelanina oglądana z perspektywy trzeciej osoby, jednak określenie tej gry mianem trywialnego shootera byłoby dla niej mocno krzywdzące.
Większość czasu w The Bureau spędzamy w terenie, próbując wykonać powierzone przez dowództwo zadania. Konstrukcja map jest bardzo prosta, więc do celu wiedzie zazwyczaj tylko jedna ścieżka. Mimo to każde starcie z obcymi odbywa się na większych arenach, bogatych w osłony, za którymi mogą chować się nie tylko nasi kompani, ale również wrogowie. Obcy zawsze dysponują przewagą liczebną, na dodatek oprócz zwykłych piechurów często posyłają do boju elitarne oddziały. Generalnie trzeba mieć oczy dookoła głowy, bo oponenci sprawnie wykorzystują otoczenie, umiejętnie przesuwają się w kierunku naszych pozycji i nierzadko próbują nas oflankować. To z kolei zmusza do bacznej opieki nad trzyosobową drużyną. Kompani Cartera samodzielnie lawirują pomiędzy osłonami, próbując znaleźć najdogodniejsze miejsce do ataku. Towarzysze mają też manierę podążania śladem swego dowódcy, co akurat potrafi zirytować, zwłaszcza gdy zależy nam na utrzymaniu kontroli nad konkretnym fragmentem pola bitwy.