autor: Maciej Kozłowski
Graliśmy w Divinity: Dragon Commander - cztery gry w jednej - Strona 2
Najnowsze dzieło Belgów z niezależnego studia Larian łączy w sobie różne gatunki gier, co może być jednak gwoździem do jego trumny. Testy wersji beta wzbudziły nasze zainteresowanie, ale nie rozwiały dotychczasowych wątpliwości.
Przeczytaj recenzję Recenzja Divinity: Dragon Commander - strategii z elementami gry akcji i RPG
O nietypowym projekcie studia Larian pisaliśmy już kilka razy, poświęcając mu sporo miejsca i czasu. Jest to jednak w pełni uzasadnione, bo najnowsze dzieło Belgów naprawdę zasługuje na uwagę – i to nie tylko ze względu na ciekawą formę. Ten zaskakujący miks strategii turowej, RTS-a, zręcznościówki i gry fabularnej doczekał się w ostatnich miesiącach wielu zasadniczych zmian, przez co tylko w niewielkim stopniu przypomina pierwotny zamysł. Korzystając z prasowej, wczesnej wersji gry, postanowiliśmy przetestować obecne mechanizmy zabawy i pokusić się o wstępne podsumowanie. A jest nad czym się głowić, bo Divinity: Dragon Commander to jedna z najoryginalniejszych i najdziwniejszych pozycji, jakie wyjdą w tym roku.
Ogniem i parą
Gra jest prequelem pozostałych tytułów z uniwersum Divinity (jak chociażby Divine Divinity czy Beyond Divinity) i rzuca nas w sam środek międzynarodowego konfliktu. Przygoda zaczyna się w krytycznym momencie wielkiej zawieruchy. Po śmierci dotychczasowego imperatora jego dominium zaczyna się rozpadać, a potomkowie rozpoczynają wojnę o spuściznę po ojcu. Wcielając się w jednego z nich, próbujemy przejąć władzę nad podupadającym królestwem i przywrócić mu dawną świetność. Na drodze stają nam nie tylko pozostali pretendenci do tronu, ale również międzyrasowe spiski, polityczne zawirowania i odwieczny konflikt pomiędzy techniką a magią. To jednak nie wszystko, ponieważ nasz protagonista nie jest wcale zwykłym człowiekiem, lecz autentycznym półsmokiem!
Jak widać, chociaż fabuła gry powiela pewne utarte już schematy, to jednak stara się dorzucić do nich trochę oryginalnych elementów. Już na samym początku otrzymujemy pierwszy podniebny okręt, z pokładu którego kierujemy naszą steampunkową armadą. Początkowo zgromadzone przez nas siły są nad wyraz ograniczone, jednak w trakcie rozgrywki zyskujemy sojuszników, podbijamy nowe tereny i wynajdujemy coraz nowsze technologie. Tytuł jest przy tym podzielony na kilka zazębiających się poziomów, które reprezentują zupełnie różne style zabawy czy też gatunki.
Pierwszy ich rodzaj przypomina nieco gry fabularne – spotykamy się z posłami poszczególnych ras (krasnoludów, nieumarłych, elfów, chochlików i jaszczuroludzi), rozmawiamy z członkami załogi i podejmujemy różne decyzje. Wszystko odbywa się w formie zawiłych dialogów, przy czym niektóre z dokonywanych przez nas wyborów mają istotne konsekwencje polityczne. Na przykład zrównanie pensji kobiet i mężczyzn wywoła zadowolenie wśród przedstawicielek płci pięknej, ale zirytuje bardziej konserwatywnych załogantów (i zmniejszy przychody do skarbca). Niektóre sprawy wymagają znacznie większego namysłu i mają jeszcze istotniejsze przełożenie na rozgrywkę. Przyjęcie ustawy o takiej samej pozycji w świetle prawa małżeństw homoseksualnych i heteroseksualnych spowoduje wzrost poparcia u tolerancyjnych ras i postaci, ale równocześnie nastawi do nas nieprzychylnie osoby religijne. A to już nie przelewki, ponieważ rozwścieczeni kapłani mogą nałożyć na nas klątwę, a na terenach zależnych od baronów o tradycyjnych poglądach zaistnieje wręcz ryzyko buntu.