autor: Szymon Liebert
Graliśmy w Aliens: Colonial Marines, Obcych od twórców Borderlands - Strona 3
Graliśmy w kampanię i dwa tryby multiplayer gry Aliens: Colonial Marines, produkcji studia Gearbox Software i firmy Sega. Jak deweloper znany z Borderlands 2 czuje się w uniwersum Ridleya Scotta?
Przeczytaj recenzję Recenzja gry Aliens: Colonial Marines - ten Obcy to wstyd i hańba
- Krótki fragment kampanii dla jednego gracza z przejściem przez pomieszczenie z wielką turbiną.
- Grywalną misję z tej samej kampanii, w której żołnierze badają zniszczoną kolonię Hadley’s Hope.
- Wieloosobowy tryb Escape – grupa żołnierzy próbuje uciec przed hordą ksenomorfów.
- Wieloosobowy tryb Extermination – drużyna marines i obcych walczy o zniszczenie/obronienie punktów na mapie.
Studio Gearbox w końcu zaprezentowało nam szerzej Aliens: Colonial Marines. W końcu, bo jak pewnie doskonale pamiętacie, pierwsze wzmianki o nowej grze z tego cyklu pochodzą z 2006 roku (oficjalnie zapowiedziano ją dwa lata później). W przypadku większości marek trudno byłoby oczekiwać, że ktokolwiek ekscytuje się jeszcze tematem po tak długim czasie. Gearbox obiecuje jednak odrodzenie serii o walce ludzi z ksenomorfami, która nakłada się na równoległe uniwersum Aliens vs Predator. Colonial Marines jest więc interesujące na kilku płaszczyznach – jako powrót obcego, rewitalizacja pokracznych poczynań studia Rebellion oraz kolejny sprawdzian dla autorów Borderlands 2. Pełni nadziei przebiliśmy się zatem przez londyńską mgłę, aby nerwowo gapić się w czujnik ruchu lub zwisać z sufitu w oczekiwaniu na ofiarę.
Seria o obcych powstała w 1979 roku za sprawą filmu Ridleya Scotta i do tej pory pierwowzór doczekał się kilku kontynuacji oraz dziesiątków komiksów, książek czy gier. Niedawno reżyser przeprosił się z uniwersum za sprawą Prometeusza i pokazał, jak powstały kreatury zaprojektowane przez szwajcarskiego artystę H.R. Gigera. Studio Gearbox miało okazję współpracować z twórcami tego obrazu, więc można się spodziewać, że bezpośrednie nawiązania do niego pojawią się w samej grze.
Powrót na stare śmieci
Gearbox rozstawił się ze swoim sprzętem w byłej wiktoriańskiej fabryce, w której na co dzień odbywają się... wesela. Na czas pokazu miejsce zostało jednak przeobrażone w bazę marines ze stanowiskami zawierającymi fragment kampanii dla pojedynczego gracza oraz dwa tryby multiplayer. Zanim zasiedliśmy do gry, studio uraczyło nas jeszcze innym kawałkiem przygody solowej w kilkunastominutowej prezentacji poprowadzonej przez trzech deweloperów.
Zobaczyliśmy Wintera, bohatera Aliens: Colonial Marines, oraz niejakiego O’Neala przeczesujących ładownię okrętu wojennego Sulaco w poszukiwaniu ocalałych żołnierzy. Dwójka ta dostała się do laboratorium, w którym ewidentnie coś poszło nie tak. Bo jak inaczej można określić fakt, że miejsce zostało oblepione biomasą obcych i kokonami więżącymi półprzytomnych ludzi? Kontakt z potworami nastąpił chwilę później, wewnątrz maszynowni z obracającą się gigantyczną turbiną. Kosmici przypełzli niemrawo po ścianach i akcja się rozkręciła. W trakcie tej przeprawy nasz podopieczny musiał ochronić kompana, gdy ten otwierał drzwi. Później przez korytarz i inne pomieszczenia oddział przedostał się do ładowni. W finalnej scenie Winter oraz O’Neal otworzyli śluzę, aby wyssać wrogów w kosmos i umożliwić niezbyt miękkie lądowanie swoim kolegom.
Akcja Aliens: Colonial Marines rozgrywa się tuż po wydarzeniach z trzeciej części filmowej serii i według zapewnień twórców, fabuła jest kanoniczna. Gra opowiada o operacji oddziału marines, który ma odnaleźć Ellen Ripley na statku U.S.S. Sulaco, stacjonującym wciąż nieopodal księżyca LV-426 (miejsca, gdzie załoga Nostroma w pierwowzorze odkryła jaja obcych). Wszystko to oznacza, że odwiedzimy wiele dobrze znanych z sagi lokacji.
Szczerze mówiąc, powyższe sceny wyglądały co najwyżej przyzwoicie, budząc mieszane uczucia nierówną grafiką, dziwnym zachowaniem obcych (o czym szerzej za chwilę) czy małą dynamiką walki. Z tym większym zainteresowaniem wziąłem się za grywalny fragment kampanii. Grupa marines eskortowała w nim naukowców – czy raczej Bishopa – podczas ekspedycji na LV-426. Zaczęło się ładnie – od totalnie zrujnowanego krajobrazu, nad którym górował wrak statku wypluwający z siebie tony dymu. Oddział wszedł do pozostałości kolonii Hadley’s Hope i rozpoczął zabezpieczanie terenu. Jedną ze śluz trzeba było otworzyć metodą siłową, za pomocą znanego z filmów palnika. Gdy grupa dotarła do pomieszczenia z komputerami, otrzymałem zadanie rozmieszczenia kilku czujników ruchu. Podczas tej operacji ulokowane w kostnicy urządzenie nagle przestało działać, więc ruszyłem, aby je zresetować.
I wtedy usłyszałem ten charakterystyczny dźwięk...