autor: Krzysztof Chomicki
Call of Juarez: Gunslinger, czyli Bulletstorm na Dzikim Zachodzie - Strona 2
Po nieudanym eksperymencie, jakim był The Cartel, Techland postanowił powrócić do westernowych korzeni serii. Call of Juarez: Gunslinger zapowiada się na znacznie ciekawszą produkcję, choć odświeżona formuła gry niekoniecznie musi spodobać się fanom.
Przeczytaj recenzję Recenzja gry Call of Juarez: Gunslinger - western od Techlandu ma się dobrze
Nie da się ukryć, że za chłodnym przyjęciem Call of Juarez: The Cartel stało znacznie więcej przyczyn niż tylko przeniesienie akcji do czasów współczesnych, ale chyba każdy się zgodzi, że powrót na Dziki Zachód to najlepsze, co mogło spotkać tę serię. Zaprezentowany na imprezie Ubisoft Digital Days Gunslinger to western z krwi i kości, który wręcz chełpi się swoim klimatem. Techland dobrze wie, jak zrehabilitować się w oczach zawiedzionych poprzednią odsłoną fanów – „czwórka” została tak mocno zakorzeniona w ukochanych przez nich realiach, że w chwili, gdy tylko zobaczyłem ją w akcji, w magiczny sposób wyparłem ze świadomości istnienie Cartela.
Założenia Gunslingera są genialne w swojej prostocie. Wcielamy się w podstarzałego łowcę nagród, który wolny czas spędza na przesiadywaniu w saloonie i opowiadaniu ciekawskim słuchaczom o swoich spotkaniach – zarówno tych wrogich, jak i przyjacielskich – ze słynnymi przestępcami, takimi jak Billy Kid, Jesse James, Butch Cassidy czy bracia Daltonowie. Twórcy obiecują, że pomimo zawarcia w grze tylu legendarnych bohaterów fabuła pozostanie wiarygodna i będzie tworzyć sensowną całość.
Autorzy planują rzucić nowe światło na historyczne postacie, które przewiną się przez grę. Dowiemy się chociażby, że Billy Kid wcale nie był taki zły, za to polujący na niego Pat Garrett sam do świętych nie należał. Gunslinger nie ma na celu pokazania absolutnej prawdy historycznej o tych personach, ale nie zostaną one przedstawiane tak jednowymiarowo jak w traktujących o nich legendach. Na dowód, że ekipa Techlandu odrobiła zadanie domowe, w trakcie zabawy zbierać będziemy karty z notkami biograficznymi na temat napotykanych osób.
Te dość ambitne zamierzenia mają realną szansę powodzenia dzięki zastosowaniu pewnego bardzo sprytnego zabiegu „literackiego”. Otóż, jak powszechnie wiadomo, wielokrotnie powtarzane historie z czasem są wyolbrzymiane i coraz bardziej rozmijają się z rzeczywistością. Jeżeli dorzucimy do tego niemałe ilości alkoholu, którymi bohater z pewnością nawilża swoje nadwyrężone struny głosowe, oraz chęć zaimponowania gawiedzi, otrzymamy przepis na pasjonującą opowieść, która jednakowoż nie musi kurczowo trzymać się prawdy i niekiedy może odpowiednio ubarwiać niektóre wydarzenia. Odzwierciedla to nawet oprawa wizualna tytułu: scenki wykonano w formie stylowych, pasujących do konwencji komiksów, zaś w samej grze da się zauważyć leciutki cel-shading, nadający jej ciekawy charakter (rezultat końcowy bynajmniej nie przypomina Borderlands).
ŻYWA OPOWIEŚĆ
Niekiedy postronni słuchacze zmienią sposób przedstawiania rozgrywki. W zademonstrowanym na paryskim pokazie gry fragmencie jakiś nadgorliwy chłopak zadał pytanie dotyczące życia łowcy nagród, tym samym przerywając opowieść starego kowboja, co zostało odzwierciedlone spowolnieniem akcji. Z czasem klientela saloonu zostanie zaprezentowana nawet z szerszej perspektywy, ale jak to zostanie zrealizowane, na razie pozostaje tajemnicą.
Co jednak najważniejsze, przyjęty przez Techland sposób narracji wpływa nie tylko na samą fabułę, ale też definiuje całego Gunslingera – również pod kątem rozgrywki. W przeciwieństwie do większości gier, w których teoretycznie mamy do czynienia ze snutą przez kogoś opowieścią (chociażby Prince of Persia: The Sands of Time), o czym przypomina się nam raz na jakiś czas, kolejne fragmenty historii łowcy nagród słyszymy dosłownie co kilka czy kilkanaście sekund. Błyskotliwe i niezwykle klimatyczne gawędy wygłaszane głosem podstarzałego weterana, który w swoim życiu widział już niejedno (a przynajmniej tak się zachowuje), towarzyszą nam non stop i wiernie odzwierciedlają to, co w danej chwili obserwujemy na ekranie (przypomnijcie sobie Bastion, wygląda to identycznie).
Jeżeli więc bohater twierdzi, że kiedy pomagał Billy’emu Kidowi wymknąć się z rąk Pata Garretta, szeryf przyprowadził ze sobą bandę kilkudziesięciu żądnych krwi najemników, to właśnie z taką ilością wrogów przyjdzie nam się zmierzyć, nawet jeśli faktycznie było ich tam dwóch, może czterech. Tym samym mocno zmieniła się też dynamika starć – Call of Juarez: Gunslinger można w dużym skrócie określić słowami „Bulletstorm na Dzikim Zachodzie”. Przeciwników jest mnóstwo, ołowiu przecinającego powietrze jeszcze więcej, a nad ciałami poległych wyświetlają się bonusy za celne i efektowne strzały, ewidentnie przypominające system skillshotów z dzieła People Can Fly.