autor: Amadeusz Cyganek
Syndicate - graliśmy w tryb kooperacji!
Po wrażeniach z misji dla pojedynczego gracza pora sprawdzić, jak w nowym Syndykacie wypada czteroosobowy tryb kooperacji. Czy grupowe potyczki z przeciwnikami zasługują na uznanie?
Przeczytaj recenzję Syndykat, czyli jatka rodem z F.E.A.R. - recenzja gry Syndicate
Artykuł powstał na bazie wersji X360.
Cyberpunkowy Syndicate, mimo iż korzeniami sięga kilkanaście lat wstecz, z lubością korzysta z najnowszych trendów w grach. Produkcja szwedzkiego studia Starbreeze nie obędzie się bez jakże popularnego ostatnio w rozgrywce sieciowej trybu kooperacji. Teoretycznie wydaje się, że ten dynamiczny FPS jest wręcz stworzony do wspólnej zabawy w uniwersum potężnych cybernetycznych instytucji mających w garści praktycznie cały świat, jednak znamy wiele przypadków, dowodzących, że teoria nie zawsze przekłada się na praktykę w sposób taki, jakiego życzyliby sobie gracze. My mieliśmy już okazję sprawdzić, czy czteroosobowe potyczki mogą stać się mocną kartą przetargową nowego Syndicate’a.
Misję rozpoczynamy w śmigłowcu, gdzie jeden z dowódców udziela krótkich wskazówek dotyczących strategicznych aspektów całej akcji. Znajdujemy się w Nowej Anglii, a naszym zadaniem jest przedarcie się przez zwarte szyki wroga i zabezpieczenie dostępu do urządzenia o kodowej nazwie „Leonardo”. Już po chwili docieramy w pobliże budynku, na zewnątrz którego zostanie skoncentrowana operacja, i szybciutko wyskakujemy z helikoptera. Pierwszy kontakt z terenem, na którym odbywa się potyczka, przynosi uczucie deja vu – patrząc na wygląd lokacji czy sposób pokazywania akcji, nie można oprzeć się wrażeniu, że mamy do czynienia z ulepszonym wizualnie Mirror’s Edge. Syndicate nie korzysta z żadnego licencjonowanego silnika, ale oświetlenie i część efektów zdają się być żywcem wyjęte z produkcji DICE.
Pierwsze sekundy na polu walki to przede wszystkim próba uporządkowania ogromnego chaosu – twórcy postanowili nie patyczkować się z graczami, co owocuje niekończącym się ostrzałem już od samego rozpoczęcia misji. Na planszy dzieje się niesamowicie dużo – wrogowie próbują przypierać nasz skład do muru, automatyczne armatki szybko namierzają członków ekipy, a mniej wytrzymałe osłony rozsypują się w drobny mak. Desperacka próba schowania się za olbrzymimi kontenerami tylko połowicznie przynosi jakiś efekt – choć możemy na chwilę odpocząć od ustawicznej wymiany ognia, przeciwnicy stosują prymitywną, ale odważną taktykę pojedynkowania się na strzelby „oko w oko”. Nie potrafią za to walczyć wręcz i w zwarciu – robią to strasznie nieporadnie i to właśnie takie desanty znacznie uszczuplają liczbę atakujących. Nie wszystko jednak idzie po myśli naszej ekipy – trafiają się pierwsze ranne jednostki. Jeden z graczy szybko wykorzystuje chwilę spokoju i rozpościera wokół siebie małe pole – podczas pobytu na tym obszarze znacznie wzrasta szybkość regeneracji zdrowia, co w krytycznych momentach okazuje się jedynym ratunkiem. Powoli udaje się nam nieco przetrzebić szeregi wroga, a za pomocą specjalnych umiejętności „nawracamy” automatyczne działka na naszą stronę i częstujemy przeciwników porcją szybko wystrzeliwanego ołowiu.