Aliens: Colonial Marines - E3 2011 - pierwsze spojrzenie
Po trzech latach od pierwszej zapowiedzi Aliens: Colonial Marines w końcu mieliśmy okazję zobaczyć tę grę na własne oczy. Gearbox Software przywiozło do Los Angeles swoje najnowsze dzieło!
Przeczytaj recenzję Recenzja gry Aliens: Colonial Marines - ten Obcy to wstyd i hańba
Artykuł powstał na bazie wersji X360.
Długo czekałem na tę chwilę. Od momentu pierwszej zapowiedzi gry Aliens: Colonial Marines, a było to ponad trzy lata temu, chciałem zobaczyć, jak kosmiczna piechota poradzi sobie w wirtualnym starciu z bezwzględnymi Ksenomorfami. I w końcu stało się! Ku mojej wielkiej radości studio Gearbox Software przywiozło do Los Angeles swoje najnowsze dzieło, by mogli na nie rzucić okiem przybyli na targi E3 dziennikarze. Z takiej okazji nie można nie skorzystać, dlatego nie sprzeciwiałem się, kiedy zamknięto nas w małym pomieszczeniu i na wielkim ekranie zaprezentowano najnowszy produkt z obcymi w roli głównej.
Pokaz trwał zaledwie kilkanaście minut, ale tym, co się w trakcie niego działo, można byłoby z powodzeniem obdzielić kilka innych gier akcji. Bo Colonial Marines to nie żaden horror czy survival horror, ale czystej próby pierwszoosobowa strzelanina. Dynamiczna. Efektowna. I rajcująca jak diabli.
Zaczęło się niewinnie. Wyładowany po brzegi żołnierzami marines statek USS Sepohra zbliżył się do okrętu USS Sulaco, który fani przygód Ellen Ripley z pewnością pamiętają z drugiej części filmowej sagi. Chwilę później – z niewyjaśnionych w tym wprowadzeniu powodów – rozpętało się prawdziwe piekło. Statkami wstrząsnęła seria eksplozji, po czym spadły one wprost na planetę LV-426, tę samą, na której ludzie po raz pierwszy spotkali obcych. Tuż przed katastrofą Sephory od macierzystej jednostki odłączył się mniejszy statek. Na jego pokładzie znajdowała się garstka komandosów, a wśród nich główny bohater gry.
Po tej krótkiej introdukcji akcja przeniosła się na powierzchnię planety, która przeżyła już inwazję Ksenomorfów, wybuch nuklearny, a teraz katastrofę dwóch ogromnych statków kosmicznych. Żołnierze pozbierali się po twardym lądowaniu i zaczęli powoli przemierzać opustoszałe korytarze zdewastowanej stacji, w takt muzyki od razu nasuwającej skojarzenia z filmowym pierwowzorem. W powietrzu czuć było, że stan względnego spokoju nie potrwa zbyt długo. Chwilę później, zgodnie z przewidywaniami, marines zostali zaatakowani przez kosmiczne stwory.
Ksenomorfy zaczęły wyłazić z wszelkich możliwych dziur – żołnierze dwoili się i troili, żeby odeprzeć uderzenie. Uzbrojony w strzelbę główny bohater szybko uziemiał pojawiających się przeciwników, jednocześnie sprawdzając od czasu do czas na słynnym już detektorze ruchu, z której strony nacierają kolejni wrogowie. Warto zauważyć, że znane z filmów urządzenie obsługiwane jest w Colonial Marines kosztem broni, co oznacza, że za każdym razem, kiedy chcemy zerknąć na jego ekranik, nie damy rady strzelać.
Żołnierze zaczęli wycofywać się z pułapki i po chwili wybiegli z budynku. Kilka ton żelastwa ograniczało wojakom pole manewru, a na domiar złego w okolicy pojawił się nowy typ przeciwnika – bardzo przypakowany obcy, z trójkątną, mocno opancerzoną głową, przypominającą nieco łeb Królowej. Ksenomorf rozpędzał się na czterech kończynach i próbował taranować ludzi – szybki strzał z shotguna utwierdził nas w przekonaniu, że klasyczna wymiana ognia nie zda tu egzaminu. Bohater zaczął biec w kierunku jasno oświetlonego budynku, gdzie pozostali marines utworzyli po katastrofie punkt dowodzenia. Olbrzymie wrota zamykały się tuż przed nosem naszego podopiecznego, ale szybki wślizg pod włazem uratował mu skórę. Gruba metalowa ściana oddzieliła ludzi od wrogów.