Bulletstorm - testujemy przed premierą - Strona 2
Mieliśmy okazję ukończyć pełną wersję gry Bulletstorm, oto nasze wrażenia z jednej z najbardziej oczekiwanych strzelanin tego roku. Jedno jest pewne - było na co czekać!
Przeczytaj recenzję Bulletstorm - recenzja gry
Od redakcji: Tekst powstał na bazie pełnej wersji gry Bulletstorm, którą mieliśmy okazję ukończyć na specjalnym pokazie w Warszawie. Jednak zgodnie z naszą polityką redakcyjną, nie recenzujemy gier w oparciu o tzw. review eventy, czyli imprezy organizowane przez producentów lub wydawców. Recenzja napisana na podstawie polskiej edycji gry Bulletstorm ukaże się więc w najbliższych dniach.
Jeśli ostatnie tygodnie spędziłeś w pustelni, zapewne nazwa Bulletstorm niewiele Ci mówi. To kolejna polska produkcja, która ma szansę odnieść wielki sukces nie tylko nad Wisłą, ale i na Zachodzie. Podobnie jak niegdyś Painkiller, tak i nowe dzieło warszawskiego studia People Can Fly próbuje udowodnić, że klasyczne, nastawione na rzeź FPS-y nie wyginęły i wciąż tkwi w nich olbrzymi potencjał – wszystko zależy od tego, czy zostaną zrobione z głową. Dowodzony przez Adriana Chmielarza zespół łeb na karku ma, o czym miałem okazję przekonać się, testując w stolicy pełną wersję gry.
W Bulletstormie wcielamy się w Graysona Hunta, kosmicznego najemnika, który wraz z grupą wiernych towarzyszy wykonuje zadania dla wyjątkowo wulgarnego i nieprzyjemnego typa, generała Sorrano. Wojskowy wciska swoim podopiecznym najgorsze zadania, z reguły wymagające zabicia jakiegoś cywila. W trakcie jednej z takich rutynowych misji, Hunt i spółka dowiadują się, że ich ostatni cel nie był żadnym wrogiem porządku publicznego, tylko zwykłym dziennikarzem, zbierającym dowody zbrodni przeciwko całej grupie i jej głównemu zleceniodawcy. Dręczony wyrzutami sumienia Hunt postanawia zemścić się na generale i wciąga do buntu swoich kolegów. Drużyna Graysona staje się bandą piratów, która krąży po kosmicznych rubieżach z nadzieją spotkania znienawidzonego oficera i wymierzenia mu surowej, choć sprawiedliwej kary.
Na okazję do zemsty Hunt czeka dziesięć długich lat. Kiedy ta wreszcie się nadarza, statek należący do najemników przeprowadza szalony atak na ogromny okręt generała Sorrano. W wyniku starcia obie jednostki lądują na planecie Stygia – niegdyś turystycznym raju, który aktualnie opanowany jest przez mięsożerne rośliny, skaczące sobie do gardeł gangi oraz różne, na ogół bardzo nieprzyjazne stwory. W takich warunkach Grayson rozpoczyna pościg za swoim największym wrogiem. U jego boku wiernie kroczą towarzysze, zarówno ci doskonale znani, jak i nowi – poznani na polu bitwy.
Pod wieloma względami Bulletstorm budzi mocne skojarzenia z serią Gears of War. Okuci w wielkie zbroje twardzi najemnicy, konkretne giwery, ogromni bossowie, nastawienie na działanie w grupie i ciągła wymiana uwag pomiędzy członkami drużyny – to wszystko bardzo przypomina to, co oferują doskonale znane przygody Marcusa Feniksa. Skrzywdziłbym jednak dzieło naszych rodaków, nazywając je kalką produktu firmy Epic Games. Mimo pewnych cech wspólnych Bulletstorm od pierwszych chwil wyraźnie zaznacza swój unikatowy styl, a sama rozgrywka okazuje się na tyle oryginalna, że nie można mówić o brutalnej kopii rozwiązań z Gearsów. Podobieństwa tak, klonowanie nie.
Jeśli spojrzymy na tę grę szerzej, to stwierdzimy, że od czasów pierwszego Painkillera zmieniło się niewiele. Warszawiacy najwyraźniej nadal uważają, że synonimami słowa „strzelanina” są wyrazy „sieczka” i „masakra”, bo Bulletstorm to rzeźnia, jakiej próżno szukać w ofercie konkurencji. Oczywiście upływ lat zrobił swoje i postęp jest aż nadto widoczny – teraz dzieło firmy People Can Fly poza rozbudowanymi mechanizmami do siania śmierci i zniszczenia, ma również wyrazistych bohaterów i całkiem przyzwoitą fabułę. Nie zmienia to jednak faktu, że są to jedynie przystawki do właściwej uczty.
Trzeba jednak przyznać, że eksterminacja zrealizowana jest wzorcowo. Grayson Hunt nie jest w ciemię bity i nacierających zewsząd przeciwników potrafi załatwić na ponad sto różnych sposobów. Różnorodność egzekucji (skillshotów) to zresztą główna siła napędowa tej produkcji. Istotą Bulletstorma nie jest bowiem sam fakt posłania kogoś w zaświaty, chodzi głównie o to, by wrogów likwidować w sposób maksymalnie efektowny. Nafaszerowanie bandyty kilogramem ołowiu wydaje się przecież zbyt banalne, skoro równie dobrze można poczęstować go uderzeniem ciężkich butów w trakcie wślizgu, a gdy zdezorientowany delikwent znajdzie się w powietrzu, poprawić jeszcze jednym kopniakiem, posyłając rywala wprost na wystające ze ścian pręty.