Medal of Honor - Wrażenia z pokazu
Firma Electronic Arts restartuje cykl, który niegdyś zapoczątkował modę na strzelaniny wojenne. Czy staruszek ma jeszcze dość werwy, by powalczyć o miejsce na podium?
Przeczytaj recenzję Medal of Honor - recenzja gry
Artykuł powstał na bazie wersji X360.
Na zorganizowanej w Londynie konferencji Electronic Arts wśród wielu zaprezentowanych gier znalazła się również najnowsza odsłona Medal of Honor. Produkcji tej towarzyszy spore zainteresowanie, co nie dziwi, biorąc pod uwagę fakt, że niegdyś to właśnie ta seria szczyciła się mianem czołowego wojennego efpesa. Potem została jednak zrzucona z tronu przez Call of Duty, debiutanckie dzieło studia Infinity Ward, którego pracownicy – jak doskonale pamiętamy – są też autorami Allied Assault. Gwoli sprawiedliwości, EA nie po raz pierwszy stara się przywrócić cyklowi dawny blask. Poprzednia próba (Medal of Honor: Airborne) zakończyła się jednak porażką. Gdy ujawniono światu najnowsze wcielenie serii, sporo osób z pobłażaniem kręciło głowami. Współczesne czasy, front afgański – wydawało się, że taka „podróbka” Modern Warfare nigdy nie będzie w stanie dorównać pierwowzorowi. Electronic Arts jednak spokojnie pompowało pieniądze w ten projekt, mając nadzieję na udowodnienie niedowiarkom, że jest to wykonalne. Potem stało się coś niespodziewanego – Activision rozpoczęło zarzynanie znoszącej złote jajka kury, jaką było Infinity Ward, i ku zdumieniu wszystkich staruszek Medal of Honor otrzymał nagle realną szansę na przejęcie schedy po Modern Warfare. Na pokaz udałem się, szukając odpowiedzi na pytanie, czy ludzie z EA wykorzystają podarowaną im przez los okazję, czy też spektakularnie ją zmarnują.
W kampanii single player przyjdzie nam wcielać się na przemian w żołnierzy oddziałów Tier 1 oraz członków jednostek US Rangers. Ci pierwsi to specjaliści od cichej i delikatnej roboty. Wysyłani są regularnie głęboko na terytorium wroga, gdzie wykonują misje szybko, profesjonalnie i z dużą dozą finezji. Tier 1 jest skalpelem przygotowującym grunt pod uderzenie młota kowalskiego, jakim są oddziały US Rangers. Ci z kolei nie zawracają sobie głowy jakimikolwiek subtelnościami. Działają ostro i nie odpuszczają, nim nie zmiotą celów z powierzchni ziemi. Taka struktura gry ma zapewnić odpowiednią różnorodność doznań i pozwoli fabule zazębiać się w interesujący sposób. Dobrym tego przykładem była misja, którą wybrano na prezentację. Rozgrywała się ona w biały dzień, a za głównych aktorów przedstawienia robił oddział Rangersów. Ich jednostka natknęła się na duży opór ze strony wojsk afgańskich i znajdowała pod ciężkim ostrzałem. Pięciu ochotników podjęło się misji wyeliminowania obwarowanych pozycji przeciwnika i tym samym zapewnienia swojej kompanii bezpiecznego przejścia. To właśnie w jednego z tych pięciu wspaniałych wcielą się gracze. Po krótkiej przebieżce amerykańscy chłopcy dotarli do niewielkiej górskiej wioski. Dowódca chłodnym głosem poinformował, że nie ma tu już żadnych cywilów, więc jeśli coś się rusza, to oddział ma dopilnować, by szybko przestało. Już po kilku krokach okazało się, że chaty są gęsto obsadzone wrogimi siłami i błyskawicznie wywiązała się chaotyczna walka.
Wymiana ognia sprawia zaskakująco realistyczne wrażenie. To wciąż arcade, ale przekonująco udaje, że jest czymś więcej. Kule z satysfakcjonującym tępym dźwiękiem wbijają się w ciała, a trafieni ludzie krwawią w sposób brutalny, ale jednocześnie nieprzesadny. W zestawieniu z Modern Warfare 2 w najnowszym Medal of Honor wszystko wydaje się cięższe, postacie mają własną realną wagę i są odpowiednio mocno przyklejone do podłoża. W produkcji Infinity Ward czasem miało się odczucie, że po poziomach biegają papierowe kukły i strzelają sikawkami, natomiast tutaj nie ma o czymś takim mowy.