autor: Maciej Makuła
Lost Planet 2 - testujemy przed premierą
Capcom wkrótce zaproponuje graczom ponowną wycieczkę na planetę E.D.N. III - tym razem nie tak do końca skutą lodem. Mieliśmy okazję testować przedpremierową wersję drugiej części Lost Planet, aby sprawdzić co nas tam czeka.
Przeczytaj recenzję Lost Planet 2 - recenzja gry
Artykuł powstał na bazie wersji PS3.
W pierwsze Lost Planet grało mi się całkiem miło. Była to jedna z tych relatywnie wczesnych gier na konsolę Xbox 360, które nie tylko wyglądały już w miarę poczciwie (co ważne, bo jestem wzrokowcem), ale i serwowały niezły pomysł na rozgrywkę. W przypadku Lost Planet: skutą lodem planetę E.D.N. III (budzącą skojarzenia z gwiezdnowojenną Hoth) i związaną z takim miejscem akcji „walkę o ogień” (ciepło) z przeciwnikiem (Akridy) rodem z Żołnierzy Kosmosu. We wspomnianej walce do boju szły również bardzo lubiane przeze mnie zbroje (zwane tutaj VS, czyli Vital Suits).
Zatem z uśmiechem na twarzy rozbijałem się po tym niegościnnym świecie, przesiadając na coraz to ciekawsze modele kroczących maszyn i tłukąc coraz to większe robale. Bo to one stanowiły trzon fauny E.D.N. III, jeśli nie liczyć członków korporacji NEVEC, ale to już towar z importu. Oprócz napawania się tymi atrakcjami, gdybym był człowiekiem wymagającym od Lost Planet czegoś więcej, powinienem był się także zastanawiać nad sensem całej przygody.
Tylko wtedy mogłoby wyjść na jaw, że tak właściwie niewiele trzymało się tam tzw. kupy i jedynie sfrustrowałbym się zawartą w fabule sporą porcją głupoty czy stosunkiem ludzi z firmy Capcom do poziomu mojego intelektu. Dlatego skupiłem się na akcji i brnięciu do przodu, a nawet na zabawie w trybach dla wielu graczy. Wszystko, byle nie zwolnić i nie dopuścić do głosu tego wrednego mięśnia między uszami. Dzięki temu „jedynkę” wspominam ciepło. Czy o „dwójce” będę mógł napisać to samo?
Jak pory roku Vivaldiego...
By oszczędzić delikatnemu organizmowi gracza szoku termicznego, drugie Lost Planet rozpoczyna się w klimatach znanych z poprzedniczki – niby 10 lat później, a nadal jest „chłodno, głodno i do domu daleko”. Obserwujemy, jak przez lodowe pustkowia przedziera się kilku wycieńczonych śnieżnych piratów, by po chwili wpaść w zasadzkę najemników z NEVEC. Do potyczki dołącza się jeszcze robal i gdy kompletnie nie wiadomo, „kto, kogo i po co?” – nasi dzielni wojacy salwują się ucieczką w zbroi bojowej.
Gdy zatrzymują się, by „złapać oddech”, wychodzi na jaw, że po tak gwałtownej podróży przy życiu pozostał już tylko jeden. Na szczęście natrafia on na inną, dużo bardziej liczną grupę pobratymców, z którym kontynuuje swą odyseję. Tutaj gra pozwoliła mi już wziąć sprawy w swoje ręce i dała wypróbować wspomnianą zbroję bojową. Po krótkim i mało ciekawym spacerze nastąpił „dramatyczny zwrot akcji” – cała banda załadowała się do śmigłowców i zaczęła szturmować nowy, porośnięty gęstą dżunglą obszar planety E.D.N. III.
Jeśli powyższy opis wydaje się Wam napisany nieskładnie i traktujący temat od rzeczy – cóż, takie same odczucia towarzyszą mym rozważaniom nad scenariuszem Lost Planet 2. Gra w żaden sposób nie stara się wprowadzić nas w rozgrywkę i wytłumaczyć motywy, które kierują widocznymi na ekranie postaciami. Na szczęście przyczyny takiego stanu rzeczy zostają poniekąd wytłumaczone jeszcze przed rozpoczęciem kampanii. Okazuje się wtedy, że lądujemy przed ekranem każącym wyszukać trzech kolegów, z którymi będziemy grać.
Tak, Lost Planet 2 jest pozycją powstałą, by domyślnie zadowolić czterech żywych współpracujących ze sobą graczy. Samotnik zasadniczo nie ma tu czego szukać – brakujący partnerzy zastąpieni zostają sztuczną inteligencją. Wirtualnych pomagierów można niby wyłączyć, ale ze względu na rodzaj przygotowanych przez deweloperów wyzwań jest to jak strzał w stopę.