autor: Krzysztof Gonciarz
Just Cause 2 - testujemy przed premierą
Zapomnijcie o pierwszej części - Just Cause 2 to wielkie dzieło, które będzie jedną z najlepszych gier tego roku. Egzotyczne wakacje jeszcze nigdy nie były tak nierealistyczne.
Przeczytaj recenzję Just Cause 2 - recenzja gry
Artykuł powstał na bazie wersji X360.
Nie pamiętam, kiedy ostatni raz tak opadła mi szczęka po rozpoczęciu rozgrywki w cokolwiek. Po pierwsze technologia – rysujący się po horyzont krajobraz, kolory, ogrom detali i różnorodność widoków. Cudowne eksplozje, interaktywne (choć nie „crysisowo”) otoczenie. Odpalić to komuś na 10 minut i patrzeć na reakcję, bezcenne. Zachwyt nie chce odpuścić, przed nami cały archipelag do zbadania – wyspa, na której jakimś cudem mieszają się wszystkie najbardziej efektowne ekosystemy na świecie. Tu zaśnieżone góry, tam pustynia, tu dżungla, tam nawiedzona wyspa, tu iglaki, tam palmy. Sensu to nie ma, ale robi zabawę. I takie jest motto tej gry.
Do tropikalnego raju, wyspy Panau, trafiamy jako agent amerykańskich służb specjalnych w celu odnalezienia pewnego renegata, wywołania zamieszania i – jak nadarzy się okazja – obalenia nieprzychylnego Wujowi Samowi reżimu. Choć cały teren od razu staje przed nami otworem, to i tak wykonywane misje stopniowo doprowadzają nas do wszystkich najfajniejszych lokacji. Główny wątek fabularny jest stosunkowo krótki, bo składa się na niego 7 misji, najdłuższych i najefektowniejszych w całej grze. Żeby jednak nie było zbyt prosto, po ukończeniu jednej misji głównej nie możemy od razu przystąpić do następnej – trzeba najpierw zebrać odpowiednią liczbę „punktów chaosu”. Te zdobywamy za rozwalanie baz El Presidente, zabijanie żołnierzy i przede wszystkim za wykonywanie zadań pobocznych.
Rico musi wkupić się w łaski trzech miejscowych gangów. Sposób ich przedstawienia dobrze ilustruje krypto-satyryczne podejście autorów do fabuły i całej konwencji. Sprawnie operują oni karykaturalnym akcentem bohaterów, obraźliwymi stereotypami i kontrolowanymi sucharami. Jest czego posłuchać i z czego się pośmiać, a wszystko to ubrane w szaty poważki na tyle szczelnie, że nieuważny obserwator w ogóle nie zauważy, że cała narracja puszcza do niego oczko. Taka pozytywna niedosłowność, swoboda interpretacji. A wracając do misji pobocznych, które były w końcu problemem pierwszej części Just Cause: jest lepiej, choć nie idealnie.
W grze znajdziemy kilkanaście sub-questów „lepszych” i kilkadziesiąt „gorszych”. Te pierwsze są wieloetapowe, zabierają nas w niesamowite miejsca (kosmodrom z czterema startującymi promami kosmicznymi, konstrukcja na wzór cewki Tesli z Red Alert itp.) i wciąż sadzą akcje rodem z filmów o Bondzie. Pozostałe misje niestety są bardzo schematyczne – eskorta, zabójstwo, pościg, coś tam. Jest też 9 „identycznych” poziomów, w których zdobywamy nową bazę dla jednej z frakcji. Musimy je wszystkie przejść, żeby odblokować kolejne misje główne, więc momentami da się odczuć znużenie. Na szczęście, z pomocą w takich sytuacjach przychodzi mechanika.