Silent Hunter 5: Bitwa o Atlantyk - test przed premierą - Strona 2
Słynny Silent Hunter powraca w swojej piątej już odsłonie. Czy zdoła spełnić oczekiwania fanów i przebić legendarną trzecią część serii? Po naszym przedpremierowym teście jesteśmy dobrej myśli.
Przeczytaj recenzję Silent Hunter 5: Bitwa o Atlantyk - recenzja gry
Silent Hunter to najdłużej wydawany i najbardziej utytułowany cykl symulatorów łodzi podwodnych. Choć przygodę z serią zaczynaliśmy w marynarce amerykańskiej, to największą sympatię graczy zdobyła część trzecia, w której mogliśmy zakosztować życia wewnątrz niemieckich U-Bootów. Jakiekolwiek wątpliwości natury moralnej nie są w stanie zagrozić fascynacji, jaką od lat wywołują te posępne okręty. I choć Silent Hunter 4: Wolves of the Pacific stanowił generalnie udany powrót pod banderę amerykańską, to miłośnicy serii czekali z utęsknieniem na ponowne wcielenie ich w szeregi Kriegsmarine. Dodatek U-Boat Missions jedynie zaostrzył ich apetyty. Zaspokoić głód fanów mogła tak naprawdę tylko nowa pełnowymiarowa gra, do produkcji której szybko przystąpiła doświadczona ekipa Ubisoft Romania. Silent Hunter 5: Battle of the Atlantic ponownie przenosi nas na wody Oceanu Atlantyckiego i Morza Śródziemnego, gdzie jako kapitan U-Boota polujemy na jednostki Aliantów.
Uczta dla oczu
Tradycją serii Silent Hunter jest ładna grafika. Jednak to, co zaserwowali twórcy przy okazji piątej części, sprawia, że poprzednie wyglądają niczym brzydkie kaczątka. Przywiązanie do detali widać jeszcze zanim zaczniemy właściwą grę. Ekrany wczytujące pokazane są jako czarno-białe ilustracje, które powoli nabierają kolorów, a ikonka ilustrująca postęp ładowania ma postać małego animowanego sonaru. To drobiazgi, ale cieszą oko i ułatwiają wczucie się w atmosferę gry.
Grafika podczas samej rozgrywki zachwyca poziomem detali. Fale, statki, porty – wszystko wygląda po prostu wspaniale, a widok płomieni, których odbicie tańczy na powierzchni wody na długo zapada w pamięć. Największy postęp dokonał się jednak we wnętrzach łodzi podwodnych. Są one wypełnione zatrzęsieniem małych detali, które sprawiają, że każda przechadzka zamienia się w prawdziwą ucztę dla oczu. Postacie wreszcie przestały wyglądać jak odziane w mundury kukły. Nie chodzi tu jedynie o szczegółowość ich modeli, choć i ta jest godna pochwały. Bardzo dobrze prezentują się także ich animacje. Przykładowo, gdy mijamy się z kimś w ciasnym korytarzu, możemy zaobserwować, jak obraca się bokiem, tak by przecisnąć się obok nas. Co ważne, silnik graficzny dobrze znosi skalowanie w dół. O ile do płynnej zabawy na maksymalnych ustawieniach potrzeba potężnego sprzętu, to na średnich detalach gra wciąż wygląda pięknie i działa bez problemu na starszych pecetach. Fani symulatorów dobrze wiedzą, że produkcje z tego gatunku rzadko rozpieszczają nas wysokim poziomem grafiki. Z przyjemnością melduję, że Battle of the Atlantic jest od tej zasady wyjątkiem.
Nie zawodzi również strona dźwiękowa. Zabawie towarzyszą naturalnie brzmiące odgłosy oraz skomponowana przez Jasona Gravesa pompatyczna muzyka, która zagrzałaby do walki nawet stare wilki morskie. Sympatycznym drobiazgiem jest możliwość włączenia w opcjach realistycznej prędkości rozchodzenia się dźwięku. Niedociągnięciem jest natomiast brak kompletnych ścieżek dialogowych dla wszystkich postaci. Niektóre z nich wypowiadają tylko zdanie lub dwa, a reszta konwersacji odbywa się w postaci tekstowej. Możliwe jednak, że w pełnej wersji zostanie to poprawione. Warto tutaj uspokoić miłośników serii – do wyboru są zarówno angielskie, jak i niemiecki głosy.