autor: Marek Grochowski
Red Dead Redemption - Pierwsze wrażenia (gamescom 2009)
Rockstar Games pokazało pierwsze fragmenty rozgrywki z Red Dead Redemption. Ta trzecioosobowa gra akcji w przyszłym roku spróbuje pogrzebać Call of Juarez głęboko pod ziemią.
Przeczytaj recenzję Red Dead Redemption - recenzja gry
Artykuł powstał na bazie wersji X360.
Wyobraź sobie bardzo, ale to bardzo Dziki Zachód, teren jak z klasycznych westernów z Clintem Eastwoodem albo serialowej Bonanzy, którą tata oglądał namiętnie już dla samej czołówki. W spalonym słońcem miejscu dostrzegasz grupkę kowbojów, prowadzących do miasteczka dopiero co schwytanego jeńca. Wśród bohaterów widać postać Johna Marstona, eksprzestępcy o szybkim rewolwerze i szorstkim zaroście, dziś akurat stojącego po właściwej stronie prawa. Trudno wszakże stwierdzić, czy mu się już nie odwidziało, bo eskortuje właśnie dość nietypowego zakładnika – nie byle kogo, samego szeryfa, który niczym wprawdzie nie zawinił, ale już wkrótce może stracić życie, jeśli opchnięcie go opryszkom w zamian za pewną niewiastę nie dojdzie do skutku.
Zanim poznasz dalszy ciąg tej historii, wiedz, że odsłaniamy przed Tobą wydarzenia, które działy się na targach gamescom w Kolonii, gdzie za zamkniętymi drzwiami (po tej właściwej stronie) Rockstar Games pokazało pierwsze fragmenty rozgrywki z Red Dead Redemption. Ta nowa, trzecioosobowa gra akcji w przyszłym roku spróbuje pogrzebać Call of Juarez głęboko pod ziemią – tak, by siedzące na kaktusach sępy nie miały nawet sposobności poznęcać się nad rozłożoną padliną. John Marston, nomen omen główny bohater superprodukcji Rockstara, wydaje się być w pełni sił, by podołać stawianemu zadaniu, a misja z szeryfem i rabusiami to dla niego tylko pretekst, by zademonstrować szybki refleks i wprawne oko.
Okazuje się, że skrępowany sznurem stróż prawa to zapłata za Bonnie, przyjaciółkę Johna, którą okoliczni bandyci porwali i postanowili powiesić na werandzie jednego z domów. Negocjacje z kryminalistami szybko kończą się fiaskiem – od słowa do słowa bandyci przechodzą do czynów, a Marston i jego trzej kompani biorą udział w pierwszej, ostrej strzelaninie. Wrogowie czają się na każdym kroku. Jeden próbuje dosięgnąć Johna z dachu drewnianego kościoła, ale szybko udaje się zdjąć delikwenta z pola widzenia. Dalej nasz uzbrojony w strzelbę i rewolwer śmiałek musi stosować taktykę celnego ostrzału i szybkiego chowania się za budynkami oraz głazami (lub jakimkolwiek innym przedmiotem, który jest odpowiednio duży, by stanowić zasłonę). Kucając za elementami otoczenia, kowboj zyskuje więcej czasu na namierzenie oponentów i zregenerowanie poziomu zdrowia. Teraz może bez przeszkód wejść w tryb Dead Eye, czyli opcję zabijania w zwolnionym tempie. Na teren dookoła nakładany jest filtr (sepia), a Marston ma chwilę, by zaznaczyć na ciele przeciwnika sześć miejsc, w które trafi kolejno w sekwencji pocisków. Owszem, identyczna możliwość pojawiła się w CoJ: Więzy Krwi, ale fani westernowych gier pamiętają ją jeszcze z oryginału – Red Dead Revolver, który – choć także wyszedł pod szyldem Rockstara – w żaden sposób nie stanowi prequela Redemption.
Tym niemniej Dead Eye działa świetnie, a widok wroga, który po serii z sześciostrzałowca trzęsie się podziurawiony niczym kukła, tylko zachęca do dalszej rozwałki. Mechanika rozgrywki przypomina przy tym GTA IV, nie jesteśmy bowiem prowadzeni za rączkę, lecz możemy dotrzeć wszędzie, wyczyścić z przeciwników całą lokację, a następnie opuścić ją pierwszym lepszym środkiem lokomocji – o ile nie będzie to wąż albo kojot, których pełno na Dzikim Zachodzie, także w wirtualnym wydaniu.