autor: Michał Bobrowski
Bionic Commando - już graliśmy!
Nathan Spencer powraca w znakomitym stylu. Jeśli cała gra jest równie atrakcyjna jak fragment, w który już graliśmy, to w maju szykujcie kasę na Bionic Commando.
Przeczytaj recenzję Bionic Commando - recenzja gry
Artykuł powstał na bazie wersji X360.
Bionic Commando – to kontynuacja kultowego tytułu jeszcze z czasów konsoli NES. Na naszych łamach znajdziecie już dwie zapowiedzi tej gry (pierwszą pod tym linkiem, kolejną tutaj) dlatego w poniższym opisie skupię się na tym, co najważniejsze, czyli na wrażeniach z samej rozgrywki. Podczas Captivate 09 miałem możliwość osobiście zapoznać się z jednym etapem trybu fabularnego oraz trybem deathmatch dla 8 osób rozgrywanym na trzech różnych mapach wersji na Xboksa 360.
Etap single player nasz bohater (Nathan Spencer) rozpoczyna przy wyjściu z głębokiej jaskini – oczywiście wydostajemy się z niej, korzystając z naszego bionicznego ramienia. Po chwili stoimy na skraju urwiska. Przed nami rozpościera się panorama zniszczonego Ascension City – miasta, w którym terroryści dopiero co zdetonowali tajną broń, która spowodowała trzęsienie ziemi. Tuż pod nami fragmenty drogowego wiaduktu - skok w dół i szybka walka z dwoma żołnierzami, dla których zaplanowałem finezyjną egzekucję. Jednego pochwyciłem moją bioniczną macką i roztrzaskałem o asfalt. Drugi dokończył żywota zgnieciony zręcznie podrzuconym wrakiem samochodu. Bioniczne ramię to naprawdę fajna sprawa – to nie tylko doskonała broń, to również niesamowicie elastyczna i jednocześnie wytrzymała macka, która umożliwia wspinanie się na (prawie) każdą powierzchnię. Oczywiście dla tych, którzy z Nathanem spotkali się już w czasach klasycznego Bionic Commando, nie będzie to żadne zaskoczenie (w końcu ramię to jego wizytówka), jednak współczesne wykonanie, jakie zaserwowali nam programiści ze studia Grin, robi naprawdę jak najlepsze wrażenie.
Wróćmy jednak na naszą zniszczoną autostradę. Sprawny chwyt o resztki tablicy drogowej, następnie mała huśtawka, aby rozkołysać naszego bohatera i już lądujemy na odległym urwisku. Na znajdującym się nieopodal parkingu czeka komitet powitalny - to coś w rodzaju ogromnej, mechanicznej dżdżownicy zwanej Mohole. Jak można przypuszczać, nie ma ona zbyt przyjaznych zamiarów, a nasz arsenał ogranicza się w tym momencie tylko i wyłącznie do mało efektywnego pistoletu. Ale od czego nasze bioniczne umiejętności i kilkanaście rozrzuconych po całym parkingu samochodów. W momencie, w którym Mohole rozpoczyna promieniem lasera niszczyć otoczenie, wystarczy podnieść któryś z nich i rzucić w jej stronę. Nie musimy nawet zbyt dokładnie celować – system automatycznie zrobi to za nas. Oczywiście dżdżownica nie wije się w jednym miejscu, lecz co chwilę znika pod ziemią, aby znienacka wyskoczyć z zupełnie innej strony lub też zaorać kawał parkingu w nadziei unicestwienia naszego bohatera. Po kilku udanych trafieniach możemy liczyć na wsparcie w postaci zrzuconych kapsuł z uzbrojeniem – mnie udaje się trafić na karabin maszynowy oraz typowy granatnik. Szczególnie przydatny okazuje się ten ostatni, gdyż po chwili parking wyraźnie pustoszeje, a mnie zaczyna brakować samochodowej „amunicji”.