autor: Emil Ronda
Burnout Revenge - testujemy przed premierą - Strona 4
Najładniejsza gra na PS2 – bez dwóch zdań. Silnik graficzny pokazuje, jak wielkim jest osiągnięciem koderów, a walka na trasie jest w Burnout: Revenge piękna i zacięta jak nigdy dotąd!
Przeczytaj recenzję Burnout Revenge - recenzja gry
Burnout 3: Takedown jest jedną z moich ulubionych gier wszech czasów. Nie ma w tej chwili na moich kilku kartach pamięci pozycji, w której miałbym nabite blisko 200 godzin gry. Może dla pecetowego maniaka gatunku MMORPG ta liczba nie jest jakimś szczególnie chlubnym wyczynem, ale dla gracza, który większość czasu z grami spędza przed konsolą w towarzystwie wielu wydawniczych nowości, kwestia ta przedstawia się już zgoła inaczej – przyznacie?
Jedynka była dobrym, zręcznościowym racerem – to wszystko. Burnout 2: Point of Impact okazał się już bardzo dobrą grą, a Takedown pochłonął mnie bez reszty. Ogromne prędkości, intuicyjne sterowanie, wspaniałe wchodzenie w poślizgi, spektakularne kraksy, mnogość trybów zabawy, wyśmienita oprawa audio-wideo. Gra kompletna. Gra, która wybrana została na targach E3 w 2004 roku jednym z najlepszych tytułów tej imprezy. Ale według mnie to za mało. Obok B3, w zeszłym roku w moim rankingu zarządziły na samym topie jeszcze tylko MGS 3: Snake Eater i Resident Evil 4 (na GameCube). Uzmysłowiłem Wam już, jak ważną Burnout jest dla mnie grą. No to musicie jeszcze wiedzieć, że jestem świeżo po kilku godzinach z Burnout: Revenge, czyli czwartą odsłoną mojej kultowej serii. Czemu tylko po kilku? Ponieważ miałem do czynienia z wersją jeszcze nie ukończoną, ale już na tyle sprawną, by śmignęła mi przez głowę niczym demon prędkości wywiewający przy okazji wszelkie wątpliwości co do jej świetności. Burnout: Revenge będzie klasą samą dla siebie, a dla wielu developerów przez długi czas wzorem nie do doścignięcia. Czujecie powagę sytuacji?

Pierwszy kontakt
Kiedy Burnout: Revenge odpalał się na konsoli, na chwilę oddałem się zadumie. Ileż to czasu spędziłem z jej poprzednikiem, jak dobrze znałem każdy zakręt i dźwięki każdego utworu składającego się na soundtrack. Raptem czujecie, że zaraz będziecie poznawać coś, co teoretycznie powinno być Wam znane, ale zdajecie sobie sprawę, że przybrało na pewno inną formę. Czy lepszą? Obawa. Znacie to uczucie? Niepewność. Oby tego nie zepsuli. Nie, nie mogli przecież. Nie mogli mi, nam – graczom, tego zrobić.
Menu – inne, jakby mniej plastyczne, ale to tylko pierwsze wrażenie. W tle pędzący samochód i klimatycznie zawieszona u jego boku trzęsąca się kamera. Brak muzyki? Jak to? Domyślam się, że to wina niedokończonej wersji. Oby, bo jakoś tu dziwnie głucho. Wchodzę w najbardziej rzucający się w oczy i znany mi tryb „Word Tour” – nie kombinuje, chce szybko zagrać. Wybór samochodu (na początek dostępne dwa – zauważam brak jakichkolwiek statystyk opisujących prędkość, przyspieszenie i wagę, a przecież tak właśnie opisane były samochody w 3 części). Na początek mam dostępny wyścig w Detroit – to z tych lokacji pochodziło sporo przedpremierowych screenshotów obrazujących, że jednak klimat tej części ma się zmienić na bardziej mroczny, industrialny. No to ruszamy.