autor: Maciej Kurowiak
Project Zero III: The Tormented - zapowiedź - Strona 2
Rei obwinia się o śmierć swego narzeczonego. Dręczą ją koszmary, a linia między snem i jawą coraz bardziej się zaciera. Do Rei zaczyna docierać, że duchy, które spotyka w sennych koszmarach gotowe są mordować, by przedostać się do naszej rzeczywistości.
Przeczytaj recenzję Project Zero III: The Tormented - recenzja gry
Jaka jest główna cecha japońskich horrorów? Ano taka, że nawet jeśli nam się podobają, to niewiele potrafimy z nich zrozumieć. Nie to, żeby ludzkość poza Krajem Kwitnącej Wiśni była głupsza od wyspiarzy, ale po prostu wygląda to mniej więcej tak samo jak próba wytłumaczenia, co to jest „bursztynowy świerzop” i że „rumieńcem panieńskim dzięcielina pała”, Indianom z puszczy amazońskiej. Efekt jest taki, że polska publiczność zamiast drżeć ze strachu, ryczy ze śmiechu, gdy główny bohater Ringu policzkuje swoją partnerkę, wrzeszcząc na nią „samurajskim” głosem, by przywrócić ją do równowagi psychicznej. Cała atmosfera pryska, a my zastanawiamy się, czy na pewno wszystko dobrze odczytaliśmy i czy ten symbol znaczył akurat to, a tamten co innego. Tego rodzaju produkcje trafiają na nasze ekrany coraz częściej – na szczęście jednak są to wisienki z czubka deseru (jeśli ktoś chce zobaczyć jak wyglądają doły, polecam Battle Royal – można przekonać się na własnej skórze, że aktorstwo w Niewolnicy Isaurze mimo wszystko nie było takie złe). Podobnież jest z grami, a nurt japońskiej tradycji i zabobonu coraz częściej pojawia się w międzynarodowych produkcjach, czego sztandarowym przykładem jest seria Fatal Frame znana w Europie jako Project Zero.
Fatal Frame od swoich początków cierpi na tę samą przypadłość, co cały japoński gatunek horrorów. Przeciętny, nieznający japońskiej mitologii i obyczaju, gracz już w połowie rozgrywki uświadamia sobie, że całą historię rozumie piąte przez dziesiąte i pozostaje mu już tylko cieszyć się atmosferą strachu i ciągłego napięcia. Trzeba przyznać, że seria wyróżnia się spośród innych survival horrorów i zdążyła już wyrobić sobie całkiem dobrą markę. Przede wszystkim w Fatal Frame nie używamy standardowej broni palnej, kija czy innej broni zadającej obrażenia fizyczne – walczymy przy pomocy aparatu fotograficznego, a naszymi wrogami nie są ociekające śluzem monstra tylko eteryczne duchy. Uwieczniony na kliszy upiór zostaje wypędzony, dodając nam przy okazji coś w rodzaju punktów doświadczenia, które z czasem możemy wymieniać na ulepszenia do aparatu (szybsza migawka, lepszy zasięg, większa moc rażenia). Dzięki temu w Fatal Frame gra się inaczej i mimo zawikłanej, często niezrozumiałej fabuły i ogromnej ilości dawnych japońskich obyczajów, gra zachowuje specyficzną atmosferę, a co najważniejsze – potrafi naprawdę przestraszyć.
Przypomnijmy, że wcześniejsze części były ze sobą tylko luźno powiązane. I tak w „jedynce” główną bohaterką jest zgrabna Miku, ruszająca na poszukiwania swojego brata, którego ostatnie ślady prowadzą do opuszczonej i co gorsza, nawiedzonej willi (lub rezydencji, jeśli ktoś woli „survival-horrorową” terminologię). Niestety brat zapadł się pod ziemię, a Miku zostaje sam na sam z duchami czyhającymi w różnych zakamarkach domostwa. Gra nie była może rewolucyjna, ale mogła umilić kilka nocy, a znam osoby, które granie w Fatal Frame po zmroku przyprawiało o dreszcze. Część druga nie była kontynuacją w prostej linii wydarzeń z jedynki, ale pewne wątki się powtarzały. Głównymi bohaterkami były dwie bliźniaczki, które los skierował do tajemniczej wioski. Z czasem dowiadują się o sobie coraz więcej, a wioska okazuje się być zamieszkana przez groźne upiory. Na szczęście do dyspozycji jest wspomniany już aparat...