Graliśmy w Sherlock Holmes: Chapter One - detektyw w tropikach
Nowa gra studia Frogwares o Sherlocku Holmesie przetestuje tolerancję największych fanów słynnego detektywa na odstępstwa od kanonu. Za to w mechanikach rozwiązywania spraw kryminalnych widać parę naprawdę ciekawych pomysłów.
Ten tekst był przygotowany przed premierą gry.
Artykuł powstał na bazie wersji PC.
Studio Frogwares chyba niezbyt miło wspomina przygodę z tematyką Cthulhu w swojej ostatniej grze Sinking City. I wcale nie chodzi tu o recenzje czy opinie graczy, a o późniejszą aferę z wydawcą Nacon, przerabianiem gry, usuwaniem ze Steama i jej dyskusyjnym powrotem. Na szczęście autorzy nie tracili czasu wyłącznie na prawne przepychanki, tylko zajęli się pracą nad nowym tytułem, i to z serii, którą kontynuują od 2002 roku, czyli już niemal 20 lat!
Po Sherlocku Holmesie: Chapter One spodziewałem się więc wciągających spraw detektywistycznych i nieco „drewnianego” wykonania – dość charakterystycznych elementów dla gier tego studia. Ukończenie dwóch misji z udostępnionego dema wydaje się to potwierdzać. Twórcy postarali się jednak o trochę świeżości w kwestii czasu i miejsca wydarzeń. Zamiast fajki, znajomej czapki i wiktoriańskiej Anglii dostaniemy przylizanego dwudziestolatka odwiedzającego słoneczną wyspę Cordona – gdzieś na morzu Śródziemnym. Dla kogoś, kto z trudem przełknął wizję Holmesa z filmów Guya Ritchiego, może to być jeszcze większe udziwnienie do zaakceptowania.
Żar wiktoriańskich tropików
Z jednej strony rozumiem chęć twórców do wprowadzenia jakichś zauważalnych zmian, ale mnie osobiście młody Sherlock i śródziemnomorskie klimaty jakoś nie przekonały. W ogóle nie czułem, że wcielam się w słynnego detektywa. Miałem raczej wrażenie obcowania z nową marką wśród przygodówek. Być może dlatego, że wychowałem się na książkach Artura Conan Doyle’a i ich bardzo wiernych ekranizacjach – do dziś pamiętam wizytę w domu detektywa w Londynie, a „młody Holmes” to dla mnie ten z filmu Piramida strachu. Ale jeśli ktoś nie zna za dobrze „uniwersum Sherlocka”, jest szansa, że nie zwróci na to uwagi.
Autorzy wykorzystali fakt, że o przeszłości detektywa niewiele wiadomo z książek. Stworzyli więc własną wersję, w której Cordona na morzu Śródziemnym to rodzinne strony młodego spryciarza (bo jeszcze nie detektywa) i miejsce, gdzie dorastał. Jego przybycie związane jest z chęcią odwiedzin grobu matki, która zmarła tam 10 lat temu, co było bezpośrednim powodem opuszczenia wyspy. Teraz, po latach, młody Holmes pragnie uczcić jej pamięć i pogodzić się z duchami swojej przeszłości.
Sama Cordona to, podobnie jak Oakmont w Sinking City, dość sporych rozmiarów miasto o strukturze otwartego świata. Nie jest już ponure i posępne, a skąpane w słońcu, choć wakacyjne klimaty zaburzane są trochę przez różnice społeczne widoczne na ulicach. To miejsce, gdzie Afryka styka się z Europą. Bogactwo i przepych mieszają się tam z biedą mieszkańców z niższych warstw społecznych, co ma mieć jakiś wpływ na rozgrywkę. Lokacje wyglądają całkiem przekonująco, jest gdzie chodzić, ale całość bardziej kojarzyła mi się z „konkurencyjnym” Herkulesem Poirotem niż z Holmesem.
To elementarne, drogi Jonathanie
Kolejne odstępstwo od tradycji stanowi towarzysz Holmesa. Zamiast wiernego doktora Watsona mamy tutaj Jonathana – najlepszego przyjaciela bohatera, jeszcze z czasów dzieciństwa. Jest równie elegancki i dystyngowany, a do nas zwraca się zdrobniale „Sherry”. Jon uwielbia dyskutować z bohaterem, czasem coś podpowie w związku z rozwiązywaną sprawą, a w dalszej części gry ponoć nawet naprowadzi na jakieś zadania poboczne. No i przygotujcie się jeszcze na pewną niespodziankę, która – muszę przyznać – całkiem się autorom udała.