Walczyliśmy o Rotterdam – Battlefield V okiem dyletanta
Choć Battlefield V od czasów zapowiedzi pada ofiarą ostrej krytyki, wizyta przy stoisku EA na gamescomie i jedna, długa rozgrywka utwierdza w przekonaniu, że to w gruncie rzeczy dość bezpieczny, ale przy tym dający masę frajdy drugowojenny FPS.
Przeczytaj recenzję Recenzja gry Battlefield 5 – świetne multi i słaba kampania
Artykuł powstał na bazie wersji PC.
Przyznam się Wam do czegoś, Drodzy Czytelnicy: w całym moim życiu, przez którego większość miałem regularną styczność z grami wideo, nigdy nie zagrałem w żadną odsłonę serii Battlefield. Nie, żebym miał jakiś szczególny uraz do tej marki, ale po prostu zawsze pierwszeństwo miały inne FPS-y. Jestem więc ostatnią osobą, która powinna komukolwiek rekomendować lub odradzać nowy projekt EA DICE. Nie zmienia to jednak faktu, że gdy dostałem możliwość wypróbowania Battlefielda V podczas trwającego gamescomu, nie wahałem się ani chwili. Zwiedziłem więc trawiony wojenną pożogą Rotterdam, ustrzeliłem kilku Niemców, uniknąłem całkowitej kompromitacji... i wrażenia mam jak najbardziej pozytywne.
A przecież mówimy o produkcji, która od czasu oficjalnej zapowiedzi budziła kontrowersje niespecjalnie wiernym przedstawieniem największego konfliktu w historii ludzkości. W Kolonii deweloperzy postanowili jednak nie pokazywać opcji personalizacji naszego awatara, więc cała rozgrywka obyła się bez żołnierzy z katanami, specjalistycznymi protezami czy fikuśnymi bojowymi farbami na twarzy. Mapa, którą udostępniono na targowym stoisku, bardziej przypominała to, co znamy z Szeregowca Ryana, niż niesławny zwiastun z kompanią barwnych charakterów.
Szeregowiec gracz
BATTLEFIELD V NA GAMESCOMIE PRZEKONAŁ MNIE:
- zaskakująco stonowaną, jak na wcześniejszy kontrowersyjny trailer, stylistyką drugiej wojny światowej;
- niezwykle intensywnymi momentami, wzbogaconymi fenomenalnym udźwiękowieniem;
- szczegółową mapą, która zmieniała się wraz z upływem czasu;
- ograniczoną amunicją, która zmusza do bardziej taktycznej zabawy;
- mocnym postawieniem na cele drużynowe, skłaniającym do ścisłej współpracy.
Nawiązanie do tego filmu bynajmniej nie jest przypadkowe, bo Battlefield V bez wykorzystania żadnych skryptów ma predyspozycje do produkowania scen rodem z hollywoodzkich wojennych superhitów. W pewnym momencie wraz z kilkoma kompanami odbiliśmy po ciężkiej walce jeden z kluczowych punktów na mapie. Chwila triumfu została jednak brutalnie przerwana przez wrogi czołg, który nagle przebił się przez ustawioną z drewnianych pudeł prowizoryczną barykadę i zaczął pruć do nas na przemian z karabinu maszynowego i działa. Nasza dyscyplina i organizacja zniknęły w ułamku sekundy, towarzysze broni padali pod ostrzałem, inni w panice rzucali granatami i rozpaczliwie szukali jakiegokolwiek schronienia...
Od tamtego momentu niezależnie od tego, czy akurat przebijałem się przez obstawiony graczami z wrogiej drużyny dom, czy przekradałem przez zgliszcza doszczętnie zrujnowanego budynku, wszędzie towarzyszył mi ten podskórny niepokój – świadomość, że chwila oddechu może nieoczekiwanie zmienić się w gorączkową walkę o życie. A te są w Battlefieldzie V bardzo intensywne. W trakcie poważniejszych wymian ognia chaos włada polem bitwy – wokół świszczą kule, pociski odbijają się od ścian tuż obok naszej głowy, wszędzie słychać krzyki. Dużą rolę odgrywa oprawa audio, która jest zrobiona po mistrzowsku. Odgłosy wojny brzmią niezwykle sugestywnie, a całości dopełnia budująca napięcie ścieżka dźwiękowa, tym bardziej monumentalna, im bliżej do rozstrzygnięcia rozgrywki.