Graliśmy w Battlefield V – to nadal stary, dobry BF!
„Wojna. Wojna nigdy się nie zmienia” – o ile jest to prawda w przypadku Fallouta, Battlefield V dowodzi jednak czego innego. Na szczęście wprowadzane zmiany oceniamy na plus, bo to wciąż stary, poczciwy Battlefield. Wiemy, bo już graliśmy!
Przeczytaj recenzję Recenzja gry Battlefield 5 – świetne multi i słaba kampania
Artykuł powstał na bazie wersji PC.
- budowanie prostych fortyfikacji w wyznaczonych miejscach;
- bardziej naturalne ruchy postaci i więcej kontekstowych animacji;
- możliwość wskrzeszania kolegów z plutonu wszystkimi klasami;
- mniejsza początkowa liczba amunicji, wymuszająca bardziej taktyczne granie;
- możliwość transportowania po całej mapie niektórych typów broni większego kalibru (np. dział przeciwlotniczych);
- nowy model strzelania: gdzie celujesz – tam strzelasz.
Battlefield V zaliczył w oczach graczy solidny falstart swoją pierwszą prezentacją pod koniec maja. Przez społeczność fanów przetoczyła się burza, ponieważ ujawnienie najnowszej, drugowojennej odsłony cyklu pokazało przaśność, która dziełom DICE nie przystoi. W trakcie EA Play w Los Angeles mieliśmy jednak okazję samodzielnie sprawdzić nowego Battlefielda i możemy odetchnąć z ulgą: zapowiada się klasyczna dla serii zabawa, która powinna Was zadowolić.
II wojna światowa to niezwykle chodliwy temat – szczególnie po tak długim wyposzczeniu graczy – co pokazało choćby ciepłe przyjęcie Call of Duty: WWII. Po zaprezentowaniu wielkiej wojny dwa lata temu szwedzki deweloper musiał w końcu sięgnąć do okresu 1939–1945, ale próżno szukać tu dużego realizmu. Seria Battlefield zresztą nigdy nie była oparta na idealnym odwzorowaniu rzeczywistości – no chyba że ktoś chce mi wmówić, iż wyskoczenie z F-35, zdjęcie wrogiego myśliwca z RPG, a następnie powrót za stery własnego pojazdu to prawdziwe zachowanie żołnierzy w trakcie współczesnych konfliktów. Zasada jest jedna: mamy się dobrze bawić.
Battlefield V sięga do historii II wojny światowej, ale przystosowuje ją do swoich potrzeb wynikających z najprostszego z powodów: gameplayu. Nie ma więc co się czepiać, że – przykładowo – na tym froncie nie korzystano z takiej a takiej broni, a na tych mundurach naszywki były na rękawach pięć centymetrów niżej. DICE jest studiem specjalizującym się w serwowaniu satysfakcjonującej rozgrywki i po pierwszym spotkaniu z najnowszą odsłoną militarnej serii stwierdzam, że nic się w tej materii nie zmieniło na gorsze.
W ramach EA Play mieliśmy okazję zagrać w część trybu Grand Operations, a konkretnie przetestować pierwsze dwa dni walk w norweskim Narwiku. Wszystkie wrażenia opisane w dalszej części tekstu dotyczą jedynie tego trybu i tej jednej mapy.
Fundamenty i fortyfikacje
O wielu zmianach, z którymi zetknęliśmy się podczas rozgrywki, słyszeliście już przy okazji zapowiedzi gry, ale teraz w końcu możemy zacząć je oceniać. Na pierwszy ogień idą fortyfikacje, które wywołały niemałe oburzenie w środowisku fanów BF-a – teoretycznie przez budzenie skojarzeń z Fortnite’em. Nie musicie się jednak martwić, bo budowanie to nie ma nic wspólnego z systemem funkcjonującym w dziele Epic Games. W Battlefieldzie V każda z klas ma na wyposażeniu młotek, za pomocą którego da się wejść w interakcję i postawić z góry przewidziane przez grę fortyfikacje. Czasem jest to ściana zrobiona z worków z piaskiem, innym razem stanowisko strzeleckie z ciężkim karabinem stacjonarnym. Nie wybieramy jednak niczego z paska dostępnych budowli, a po prostu wznosimy umocnienia w miejscach zaplanowanych przez deweloperów.
Widzę w takim rozwiązaniu sens taktyczny – podczas pierwszego etapu rozgrywki naszym zadaniem było bronienie dział, które atakująca strona próbowała wysadzić. Cele stały na dość otwartym terenie, przez co wraże siły mogły nas w łatwy sposób ostrzelać. Kilka fortyfikacji wokół działa dało minimalną osłonę i wyrównało szanse strony broniącej. Takie umocnienia wciąż można oczywiście zniszczyć, ale wymaga to już trochę pracy i myślenia.
Sposób, w jaki to robimy, nie przypadł mi jednak do gustu. Podchodzimy po prostu do podświetlonego konturu na mapie, klikamy lewy przycisk myszy i nasza postać „stawia” worki z piaskiem w próżni albo stuka młotkiem w nieistniejącą ścianę, która nagle magicznie pojawia się przed naszymi oczyma. Proces ten zupełnie nie współgra z nastawieniem na realistyczną interakcję z otoczeniem – o której deweloperzy wspominają podczas każdej rozmowy o ich dziele.
Łap apteczkę!
Skoro już o interakcjach mowa, warto zatrzymać się na chwilę przy tym elemencie. Nasi żołnierze nie odzyskują zdrowia czy amunicji dzięki magicznej aurze otaczającej skrzynki oraz apteczki, tylko faktycznie muszą wziąć odpowiednie przedmioty – czy to od swoich kolegów z zespołu z klasą wsparcia lub medyka, czy też ze znajdujących się na mapie skrzynek z zaopatrzeniem. Skończyło się również wskrzeszanie 10 martwych kompanów z drużyny leżących w rzędzie poprzez odprawienie błyskawicznych egzorcyzmów z użyciem strzykawki. Tym razem nasza postać rzeczywiście podchodzi do rannego i przywraca go do jako takiego zdrowia, przez co dłużej narażona jest na nieprzyjacielski ogień. Łatwiej nas wtedy dopaść, ale może to być nareszcie dobry sposób na walkę z wskrzeszaniem towarzyszy pod ostrzałem wroga – punkty już przecież nie wpadną za wskrzeszenie, o ile nie dojdzie ono do skutku, bo zgarniemy w międzyczasie kulkę.
TERAZ KAŻDY JEST MEDYKIEM... TROSZKĘ
Poważną zmianę stanowi możliwość podnoszenia zabitych żołnierzy przez dowolną klasę. Zanim jednak zapytacie: „To po co nam medyk?!”, pamiętajcie, że działa to tylko wewnątrz składu i trwa dłużej niż standardowe wskrzeszanie przez panów ze strzykawkami. Co więcej, nasi koledzy nie odzyskają dzięki temu pełni zdrowia. Jeśli więc chcecie przywracać z zaświatów wszystkich kompanów z drużyny, wciąż musicie pozostać wierni klasie medyka.
Z nowym procesem śmierci i zmartwychwstania wiąże się jednak drobiazg, który już po krótkiej sesji z Battlefieldem V zaczyna irytować. W tej chwili wygląda to tak: biegamy, strzelamy, giniemy, oglądamy, kto nas trafił, a następnie wchodzimy w etap wykrwawiania się. W tym czasie możemy krzyknąć o pomoc (żeby zwrócić uwagę kolegów) albo... czekać, aż wyzioniemy ducha. Oglądanie ekranu wykrwawiania się, szczególnie jeśli w pobliżu nie ma żadnych medyków, zaczyna być denerwujące już w trakcie pierwszego meczu – a wystarczyłoby po prostu dodać możliwość pominięcia albo chociaż przyspieszenia tego elementu. Póki co nie było nic bardziej frustrującego od bezsensownego wpatrywania się w gasnący pasek życia.