Graliśmy w Hellblade: Senua’s Sacrifice – krew, szaleństwo i mitologia nordycka - Strona 2
Nie czekaliście? Czas zacząć! Nowe dzieło studia Ninja Theory – Hellblade: Senua’s Sacrifice – to wyjątkowo mroczna produkcja, w której mamy okazję przekonać się, jak wielkim sojusznikiem szaleńców są głosy w głowie.
Przeczytaj recenzję Recenzja gry Hellblade: Senua's Sacrifice – piekielnie dobra opowieść
- przygodowa gra akcji;
- mroczna, ponura wariacja na temat mitologii nordyckiej;
- cierpiąca na problemy psychiczne główna bohaterka, słysząca głosy komentujące jej działania;
- różnorodne sekcje eksploracyjne i satysfakcjonujący system walki;
- garść urozmaicających zabawę i pasujących do warstwy narracyjnej świeżych pomysłów, niespotykanych w innych grach.
Ninja Theory to dość niefortunne studio – choć powstałe pod jego egidą Heavenly Sword, Enslaved: Odyssey to the West oraz DMC: Devil May Cry to udane gry, mające oddanych fanów, z różnych powodów żaden z tych tytułów nie zdołał osiągnąć wyników finansowych w pełni zadowalających stojących za nim wydawców.
Być może właśnie dlatego Brytyjczycy przy swoim najnowszym projekcie postanowili zmienić podejście i – zamiast szykować kolejny wysokobudżetowy produkt na zlecenie któregoś z branżowych gigantów – zdecydowali się na stworzenie gry mniejszej, ale za to sfinansowanej w całości samodzielnie. Po tym, co miałem okazję zobaczyć podczas kilkugodzinnej sesji z niemal finalną wersją Hellblade: Senua’s Sacrifice, jestem mocno przekonany, że był to udany ruch.
Ja i moje głosy
Hellblade to najmroczniejsza gra Ninja Theory. Tytułowa Senua jest młodą wojowniczką, która rzuca wyzwanie nordyckim bogom i rusza w pełną niebezpieczeństw podróż do samego serca piekła wikingów, gdzie na ratunek czeka dusza jej zmarłego ukochanego. Po drodze musi stawić czoła nie tylko mitycznym potworom czy bogom, ale także własnej mrocznej przeszłości oraz... szaleństwu.
Dziewczyna podczas swojej wędrówki nie jest bowiem sama – przynajmniej w pewnym sensie. Towarzyszą jej głosy oraz omamy – oznaki nękającego ją od dzieciństwa szaleństwa. Niewidoczne kobiety komentują każdy jej ruch oraz otaczający ją świat i wydarzenia, często przecząc przy tym sobie nawzajem, czasem prowokując samą protagonistkę do reagowania na ich nieustanny jazgot. Tym samym bohaterka nie przypomina typowej heroiny – jej nastroje wahają się od przerażenia, przez rozpacz, po furię.
Ostateczny efekt bardzo pozytywnie oddziałuje na klimat opowieści, ale twórcy poszli o krok dalej i nie ograniczyli się do wpływu szaleństwa bohaterki wyłącznie na warstwę narracyjną gry. Nie trzeba wiele czasu, by w głosach w głowie Senui znaleźć użytecznych sojuszników, którzy pomagają przy rozwikływaniu zagadek (nawet jeśli często przeczą sobie nawzajem i nie zgadzają się co do sposobu rozwiązania problemu), a przede wszystkim ostrzegają przed wrogimi atakami w trakcie walk.
PRZYSZŁOŚĆ
W przypadku poprzednich gier studia Ninja Theory wszystkie prawa pozostały w rękach wydawców, przez co szanse na przykład na sequel Enslaved są bardzo małe i zależą wyłącznie od Namco Bandai. Z Hellblade jest inaczej, tutaj brytyjskie studio zachowuje całkowitą kontrolę nad przyszłością stworzonego przez siebie uniwersum.
Zapytani przeze mnie o dalsze plany, twórcy nie wykluczają ewentualnego powrotu do tego świata za jakiś czas w nowej grze z innym protagonistą. Na pewno nie dostaniemy natomiast fabularnych DLC, tu otrzymałem krótką i jednoznaczną odpowiedź: historia Senui stanowi kompletną, zamkniętą całość.
Wycieczka po piekle
Na rozgrywkę składają się przeplatające się ze sobą eksploracja oraz walka. Ta pierwsza wydaje się jednak pod względem mechaniki dość mocno ograniczona. Senua jest dobrą wojowniczką, ale jeśli chodzi o zdolności wspinaczkowe, to żadna z niej Lara Croft – wachlarz jej umiejętności sprowadza się do zeskoku z półki skalnej, przeskoczenia niewielkiego konaru czy wspięcia się na drabinę.
Niedobór ten na szczęście skutecznie wyrównuje spora różnorodność zagadek środowiskowych. W jednym fragmencie musiałem zapamiętywać trasę do pokonania po aktywacji pułapki, w innym zmierzyć się z serią iluzji. Podczas czasu spędzonego z tą pozycją ani razu nie odczułem monotonii – gra dbała, by stale coś mnie zaskakiwało. Całość jest jednak przy tym nastawiona na narrację i całkowicie liniowa – to nie jest sandbox czy nawet przygodówka akcji pokroju Tomb Raidera.
Jedynym powtarzającym się dość regularnie elementem była konieczność szukania w otoczeniu obiektów, których kształt odpowiada określonej runie – na przykład cienia układającego się w przekrzywiony krzyż. Z jakiegoś powodu ten konkretny typ zadań upodobano sobie szczególnie i pojawiał się on co krok. Na szczęście często łączono go z innymi wyzwaniami, dzięki czemu mimo wszystko zachowano różnorodność, ale jeśli rozglądanie się za kształtami w nietestowanej przeze mnie części tytułu będzie równie częste, to może przed końcem gry zacząć nużyć.
Uważaj, za tobą!
Znużenie za to nie grozi urozmaicającymi eksplorację walkami. Wręcz przeciwnie, im więcej czasu spędzałem z Senua’s Sacrifice, tym sieczenie humanoidalnych potworów z piekła rodem robiło się bardziej satysfakcjonujące. Bohaterka pod względem siły nie może równać się ze swoimi oponentami, stawia więc na szybkość, co czyni pojedynki mocno dynamicznymi i nastawionymi na wyłapywanie odpowiedniego momentu do ataku.
Wśród dostępnych umiejętności bojowych występują m.in. uniki, bloki (wykonane w odpowiednim momencie odrzucają wroga i dają okazję do wyprowadzenia kontry), szybki i słaby atak bronią oraz cios wręcz. Gra nie zawiera żadnego systemu rozwoju postaci ani nawet samouczka i od początku do końca liczy się tylko to, czego sami się nauczymy – ja na przykład dość późno zorientowałem się, w jakich okolicznościach najbardziej przydatne jest szarżowanie.
O ile pierwsze walki są dość banalne, tak poziom trudności szybko wzrasta. Pojawiają się oponenci wrażliwi na konkretne rodzaje ataków, musimy też mierzyć się z większą liczbą niemilców równocześnie. To ostatnie szczególnie dodaje starciom wigoru, ponieważ kiedy Senua walczy z jednym wrogiem, kamera skupia się przede wszystkim na nim, zmniejszając nasze pole widzenia i utrudniając obserwację innych potworów. W takiej sytuacji pozostaje albo lawirowanie, by nie dać się otoczyć, albo... zdanie się na głosy w głowie – te zawsze ostrzegą przed atakiem, którego sami nie zdołamy dostrzec. Wykorzystanie podczas pojedynków zazwyczaj biernego zmysłu słuchu na papierze może nie brzmi jakoś wyjątkowo, ale w praktyce sprawdza się świetnie, czyniąc potyczki naprawdę świeżymi i wyróżniającymi się na tle oferty konkurencji.