Graliśmy w Rising Storm 2: Vietnam – klimatyczna wojna na przestarzałym silniku
W sequelu sieciowej strzelanki Rising Storm rozgrywają się aż dwie wojny. Ta pierwsza w Wietnamie – zgodna z tytułem. W drugiej zaś świetnie wykreowany klimat walczy z archaiczną warstwą techniczną.
Ten tekst był przygotowany przed premierą gry.
Artykuł powstał na bazie wersji PC.
- asymetryczna wojna zapewniająca trochę inną formę rozgrywki każdej ze stron;
- mapy oparte na prawdziwych, historycznych lokacjach;
- bitwy dla maksymalnie 64 graczy;
- awans postaci z systemem trofeów i odblokowywaniem kosmetycznych elementów wyposażenia;
- pełne wsparcie dla modów.
Choć większość dużych wydawców gier zapomniała o dawnych konfliktach zbrojnych w swoich produkcjach, te pojawiają się w miarę regularnie w dużo mniej reklamowanych, sieciowych strzelaninach na komputery osobiste. W 2013 roku wysokie oceny i pochlebne opinie graczy zbierał samodzielny dodatek do niełatwej Red Orchestry 2 – Rising Storm, który przenosił nas w realia II wojny światowej na Pacyfiku. Gra wyróżniała się przede wszystkim tzw. asymetryczną rozgrywką – uzbrojone w nowocześniejszą broń wojska amerykańskie wydawały się mieć przewagę nad Japończykami.
Dysproporcje te są jeszcze bardziej widoczne podczas konfliktu w Wietnamie, do którego zabiera nas nadchodzące Rising Storm 2: Vietnam. Grając po stronie Wietkongu z kałasznikowem w ręce i bambusowymi pułapkami na podorędziu, musimy stawić czoła marines z M16 i śmigłowcom szturmowym Cobra. Wyszło to nawet całkiem znośnie i balans sił pomiędzy stronami nie wydaje się być problemem. Za to gra cierpi na zbyt duże podobieństwo do swojej poprzedniczki, przez co robi wrażenie kolejnego moda, a nie świeżej produkcji. Nadrabia to jednak świetnym klimatem i dużą dbałością o detale. Lądując pierwszy raz w dżungli, czujemy się dokładnie tak jak bohater filmu o wojnie w Wietnamie!
Gooood moooorning, Vieeetnam!
Powyższe entuzjastyczne powitanie znamy dobrze dzięki świetnej roli Robina Williamsa, jednak w Rising Storm 2: Vietnam czeka nas raczej ponura historia Chrisa, czyli Charliego Sheena z rewelacyjnego filmu Pluton. Tak jak on na początku będziemy tylko kulić się przy osłonach, mając przed oczami zamazany obraz od ciągłego ostrzału wroga, którego nie widać, i podążać za towarzyszami z oddziału, ślepo ufając ich doświadczeniu. Jeśli dopisze nam szczęście, spotkamy swojego sierżanta Eliasa lub Barnesa, który szorstko, ale z sympatią wytłumaczy nam reguły przeżycia w dżungli. Z czasem, po paru tygodniach intensywnej walki, sami staniemy się takim weteranem. Sami będziemy wrzeszczeć na noobów, ustawiając ich w szeregu i ratując im wirtualną skórę, a oliwkowy blaszany hełm zamienimy na luzacką opaskę.
W moim przypadku, po kilku mało wciągających i chaotycznych bitwach, punktem zwrotnym okazał się głos z niemieckim akcentem wrzeszczący do mikrofonu: „Wyp...aj z mojego śmigłowca!”. Nie dlatego, że siedząc tam, zirytowałem pilota, tylko ponieważ nie wyskoczyłem z maszyny tak szybko jak inni, czyli od razu po dotknięciu pierwszych łodyg ryżu na polu. Helikoptery funkcjonują tu jak taksówki, transportując graczy z odległego miejsca odradzania w pobliże punktów, w których toczą się walki, a strzelec pokładowy to marnowanie zasobów – każdy o wiele bardziej przyda się w bezpośrednim starciu. Rzucane raz po raz teksty, rady od zaprawionego w boju wojaka z wielokrotnie wyższym levelem, pokazały mi obraz gry zupełnie innej, niż mogła się ona na początku wydawać.
Rising Storm 2, podobnie jak Squad, opiera się mocno na systemie niewielkich oddziałów i trafienie w początkowych chwilach na dobrze dowodzony zespół, w którym każdy używa mikrofonu, stanowi chyba kluczowy element udanej zabawy. To zupełnie inny rodzaj rozgrywki niż ten w Battlefieldach czy Call of Duty. Nie znajdziemy tu krzyża celownika, minimapy z oznaczoną pozycją wroga, markerów nad jego głową, nie ma hitboksów, apteczek czy odnawiania zdrowia. Ginie się zwykle szybko od jednego strzału znikąd i tak samo błyskawicznie można omyłkowo wykosić swoich towarzyszy, gdyż „friendly fire” jest tu oczywistością. Bieganie samemu, choć możliwe, zupełnie mija się z celem – najlepsze akcje, klimat, rozpaczliwe próby obrony i ataku punktów znajdziemy w zgranym, komunikującym się ze sobą zespole.