autor: Szymon Liebert
Graliśmy w The Last Guardian - grę piękną i archaiczną - Strona 3
Na tegorocznych targach E3 poznaliśmy datę premiery The Last Guardian i mogliśmy zagrać w demo tej produkcji. Dzieło Fumito Uedy robi niesamowite wrażenie, ale technologia może je popsuć.
Przeczytaj recenzję Recenzja gry The Last Guardian – gry są sztuką, choć czasem źle zoptymalizowaną
Kiedy firma Sony rok temu ponownie zapowiedziała The Last Guardian, wszystkich ogarnęła euforia. Później okazało się, że gra nie pojawi się zbyt prędko i powróciły uwagi, że prawdopodobnie znowu sobie z nas zakpiono. Na tegorocznych targach E3 koncern postawił jednak sprawę jasno: nowa produkcja Fumito Uedy, być może największego artysty wśród projektantów gier, trafi na PlayStation 4 w październiku. Za zamkniętymi drzwiami Sony zaprezentowało też dziennikarzom początkowe fragmenty tej nietuzinkowej opowieści. Wracałem do domu z Los Angeles z nieco surrealistyczną myślą, że oto zagrałem w The Last Guardian, że głaskałem Trico, że przeżyłem coś niezwykłego. W te pozytywne wspomnienia wkradają się jednak spore obawy. To, co zobaczyłem w słynnym pokoju 515A, gdzie Sony prezentuje swoje najlepsze tytuły, balansowało na granicy między geniuszem a reliktem przeszłości, który mimo lat pracy jest technicznie niedoskonały. Ale cofnijmy się do momentu, kiedy z ekranu powiało magią...
Opowieść z narratorem
Grywalny fragment The Last Guardian rozpoczął się od animacji przedstawiającej ryciny różnych znanych zwierząt, do których szybko dołączyły istoty mityczne – jednorożce, gryfy, smoki. Ostatnim zwierzęciem, jakie zobaczyliśmy, był oczywiście Trico, połączenie orła, lwa, kota i Bóg wie jeszcze czego. Nie mam pojęcia, czy w taki właśnie sposób będzie zaczynać się gra, ale sam zabieg bardzo mi się podobał. Historia przedstawiana jest w konwencji narracji starszego mężczyzny, który najwyraźniej wspomina tajemnicze i jednocześnie dramatyczne wydarzenia ze swojego dzieciństwa. Z niewiadomych przyczyn jako dziecko budzi się on wewnątrz kamiennych ruin u boku Trico, gigantycznej legendarnej istoty, o której słyszał na spotkaniach starszyzny. Od tego momentu przejmujemy kontrolę nad chłopakiem i podążamy za opowieścią snutą za pomocą typowych dla gier środków, w tym przede wszystkim odwołujących się do zwykłej ciekawości. Wspomniany starzec, którego głos rozbrzmiewa co jakiś czas, jest jednocześnie narratorem, komentatorem naszych działań oraz osobą nakierowującą nas na właściwe tory, trochę tak jak w Bastionie, gdzie komentator czasami odnosił się do nie zawsze trafnych poczynań gracza.
Trico cierpi – jest spętany olbrzymim łańcuchem przytwierdzonym do kagańca na pysku. W jego ciało wbito też dwie włócznie. Nawet gdybym próbował być cyniczny, miałbym problem, żeby zapanować nad reakcją. To, w jaki sposób zwierzę przekazuje emocje, jest niesamowicie wręcz sugestywne, ocierając się o jakąś formę uczucia rodem z „uncanny valley”. Umęczony Trico dyszy, kwili, miota się, a na jego pysku maluje się ból. W tych pierwszych scenach gra przypomina, że mamy do czynienia ze zwierzęciem, które może budzić w nas odruchy opiekuńcze, lecz jednak działa instynktownie. Kiedy próbujemy wyciągnąć „drzazgę” z boku Trico, bestia rzuca się i trafiony przez nią chłopiec z łoskotem uderza o ścianę. Traci przytomność.
Po pewnym czasie oswobadzamy i karmimy nowego znajomego zawartością beczek, które znajdują się w pobliżu, po czym rozpoczynamy poszukiwanie wyjścia. Na końcu jednej z wąskich jaskiń chłopak odkrywa świetlistą komnatę, w rogu której leży lustro. Szybko przekonujemy się, że służy ono do kontrolowania Trico czy raczej wykorzystywania jego niszczycielskiej mocy. Wskazując dowolny punkt za pomocą zwierciadła, sprawiamy, że nasz zwierzęcy kompan... wyrzuca z ogona fioletowe błyskawice. Czyżby Trico był tak naprawdę żywą bronią, zamkniętą w tym miejscu ze strachu przed jej potęgą?