Wróciłem do pierwszego Red Dead Redemption i o matko! Chcę wreszcie dostać ten remake!
Czasem lepiej nie wracać do starszych gier, bo te ciężko znoszą próbę czasu. Red Dead Redemption do takich produkcji nie należy, a delektowanie się nią jest lepsze, kiedy ma się za sobą „dwójkę”. Nie zmienia to faktu, że „jedynka” potrzebuje remake'u.
Postanowiłem ostatnio wrócić do pierwszej gry z serii Red Dead Redemption, dla której – tak, wiem, jestem nienormalny – swego czasu kupiłem Xboxa One X i w zasadzie jest to jedyny tytuł, jaki na tej konsoli ograłem. Kultowy dla mnie western ukończyłem w swoim życiu czterokrotnie, ale dopiero teraz postanowiłem skonfrontować go z Red Dead Redemption 2. Nie w kontekście rozwiązań gameplayowych czy warstwy wizualnej, bo wiadomo, że tutaj „jedynka” stoi na przegranej pozycji. Interesowało mnie przede wszystkim to, jak mocno obie opowieści spinają się w drobnych detalach i jak dużo faktów Rockstar zaczerpnął z pierwowzoru, żeby zbudować na nich swój rewelacyjny prequel.
Gry jeszcze nie skończyłem (prawdę mówiąc, nie dotarłem do Meksyku, który jest jedną z zablokowanych na starcie lokacji), ale już po kilku godzinach nie mogłem wyjść z podziwu, jak wiele rzeczy, nawet tych niezbyt istotnych dla głównego wątku fabularnego, znalazło swoje odzwierciedlenie w „dwójce”. Odnoszę wrażenie, że Rockstar przeanalizował wszystkie dialogi, wyciągnął z każdego z nich najmniejsze nawet strzępki informacji i zadbał, żeby zawrzeć je w prequelu. Owszem, czasem zdarzają się w tym względzie nieścisłości, ale stanowią one totalny margines i w moim przekonaniu nie mają znaczenia dla całości.
Fantastycznym doznaniem jest też zagranie w „jedynkę” zaraz po „dwójce”, bo łatwiej zwraca się uwagę na kwestie, którym w prequelu poświęcono więcej uwagi. Kiedy John opowiada Bonnie o tym, że w zasadzie to sam ma farmę, którą pod jego nieobecność zarządza Wujek, to od razu przychodzą nam do głowy sceny z epilogu Red Dead Redemption 2, doskonale pamiętamy bowiem Beecher’s Hope. Jeśli „dwójki” nie znamy, dom Marstona zobaczymy dopiero pod koniec gry i w zasadzie możemy zdążyć zapomnieć, że John opowiadał o nim na początku przygody. Do pełni szczęścia brakuje tak naprawdę tylko wzmianek dotyczących Arthura i jest to w zasadzie jeden z najważniejszych powodów, dla których Rockstar powinien pokusić się o pełnoprawny remake Red Dead Redemption. Historia byłaby wówczas kompletna.
No właśnie, remake. Fani tych westernów daliby się pokroić za „jedynkę” na silniku „dwójki” i w ogóle mnie to nie dziwi, bo pierwsze Red Dead Redemption jest po prostu zbyt dobre, żeby go nie odświeżyć. Owszem, dla deweloperów zawsze jest to jakieś wyzwanie, ale przecież Rockstar mnóstwo rzeczy ma zrobionych. Historia jest napisana, dialogi nagrane, w „dwójce” jest nawet cały obszar Meksyku (domyślnie zablokowany, wiadomo), który wystarczyłoby po prostu zagospodarować. Do tego wszystkiego można byłoby dorzucić kilka nowych wątków, dograć kwestie dotyczące Morgana i „hicior” murowany.
Niestety, taki projekt na razie pozostaje jedynie w sferze marzeń – a szkoda. Biorąc pod uwagę liczbę remasterów i remake’ów wychodzących każdego roku, które chętnie kupowane są ponownie, brak działań ze strony Rockstara wydaje się niezrozumiały. Ta sama kwestia tyczy się zresztą pierwszego Assassin’s Creed, ale to temat na zupełnie inne rozważania. Mam nawet teorię na temat tego, dlaczego odświeżonych przygód Altaira nigdy nie zobaczymy, i już niedługo się nią podzielę. Tymczasem uciekam do Tumbleweed, mam tam oprycha do skasowania.
ZAPISZ SIĘ DO NEWSLETTERA
Ten tekst powstał z myślą o newsletterze. Jeśli Ci się spodobał i chcesz otrzymywać kolejne felietony przed wszystkimi, zapisz się do naszego newslettera.