autor: Borys Zajączkowski
Myśli nieprzemyślane - Latanie za Grami: Los Angeles
Przez trzy kolejne „pododcinki” MNP pokażę Wam trochę zdjęć i opowiem kilka historii, które nie znalazły się dotychczas na GOL-u, ponieważ same w sobie wiele wspólnego z grami nie mają. Ot, powstały przy okazji.
Oj, nawarstwiło się ostatnimi miesiącami służbowych wyjazdów, delegacji, wizyt w odległych zakątkach Ziemi – nie owijając w bawełnę: latania. Doszło do tego, że coraz ciężej znaleźć w redakcji takiego, który zechce łaskawie zapakować się do samolotu – opcja pozostawienia korespondentów w co gorętszych punktach globu (Londyn, Los Angeles) jawi się nie pozbawiona sensu. Również sensu finansowego. Rynek gier komputerowych i konsolowych kwitnie, latanie staje się coraz to mniej kosztowne, mocna złotówka i słaby dolar uświęcone latami proporcje dodatkowo zmieniają na naszą korzyść, a globalne imprezy targowe tracą na znaczeniu. Ja na przykład w ciągu ostatnich 3 miesięcy odwiedziłem dwukrotnie Londyn, i po razie: Paryż, San Francisco, Los Angeles i Vancouver, a była to przecież ledwie część redakcyjnych delegacji.
Wiele osób w redakcji serdecznie ma dość takiego trybu nie tylko pracy, ale i życia, bo nie idzie zamknąć w 8-godzinnym etacie 20-godzinnego lotu, przeplatanego pokładaniem się na lotniskowych terminalach. Co gorsza, takie wyjazdy przeważnie nie pozostawiają czasu na zwiedzanie, z rzadka pozwalając choćby odpocząć po podróży. Bywa, że człowiek wybiega z lotniska do taksówki, w hotelu zdąży się umyć, sprawdzić naprędce, czy długopis pisze, czy w kamerze jest kasetka i biegiem na prezentację takiej a takiej gry. Ale wiecie co... ja to lubię. I chociaż długo nie zapomnę 8 godzin umierania na lotnisku we Frankfurcie, rozstrojów żołądka po obrzydliwym cateringu, czy kładzenia się spać nawet po ponad 30 godzinach od wstawania, lubię pojawiać się w różnych miejscach na kuli ziemskiej. Bo jak bardzo nie byłoby czasu, przy odrobinie organizacji tudzież planowym spóźnieniu się na odprawę, przeważnie udaje się wyskrobać chwilę na spacer.
Dlatego przez trzy kolejne „pododcinki” Myśli nieprzemyślanych nie będę narzekał na to, jak bardzo służbowe podróże są męczące – pokażę Wam trochę zdjęć i opowiem kilka historii, które nie znalazły się dotychczas na GOL-u, ponieważ same w sobie wiele wspólnego z grami nie mają. Ot, powstały przy okazji. Zaczniemy od Los Angeles, w którym znalazłem się po raz piąty, tym razem z wizytą w Neversofcie, na prezentacji Guitar Hero 4. Ten pobyt w Mieście Aniołów tym się różnił od poprzednich, że miałem dość czasu dla siebie, a ponadto dobrze wiedziałem, na co chcę go przeznaczyć.
O tym, że Los Angeles generalnie mi się nie podoba, pisałem mniej więcej rok temu w Mitach Los Angeles – świetny klimat i ładna okolica, ale przeważnie brzydkie miasto, niesmaczne jedzenie i kiepskie piwo. Jest jednak tam coś, co naprawdę warto zobaczyć – ba! warto tam niejeden dzień spędzić od rana do wieczora. To coś, to Universal City – absolutnie wyjątkowy zestaw zabaw dla dzieci i dla dorosłych. Można tam przejść się do kina, przejechać rollercoasterem, nieźle zjeść, a nawet zajrzeć do irlandzkiego pubu. 8 godzin, przez które to wesołe miasteczko jest otwarte, to stanowczo za mało, by nacieszyć się wszystkim, co ma do zaoferowania.
Jest do Universal City kawałek drogi od centrum. Przy czym „kawałek” w kategoriach amerykańskich miast oznacza kilkadziesiąt kilometrów. Taksówki do najtańszych nie należą, a taksiarze chętnie naciągają ustawowe stawki za kurs – dobrze jest nauczyć się poruszać po LA za pomocą skromnego metra oraz rozbudowanej sieci autobusowej. Za dzienny bilet na miejską komunikację trzeba dać 5 dolarów. Czyli 10 złotych z hakiem.
Bilet do Universal City kosztuje 64 dolary. Nie jest to mało, zważywszy jednak, że w tej cenie znajduje się wstęp na wszystkie możliwe atrakcje, wart jest swojej ceny. Dodatkowo, jeśli zamierzamy się na miejscu odżywiać, możemy nabyć za 20 dolarów swego rodzaju karnet na jedzenie. Nie daje on wstępu do absolutnie wszystkich knajp i pubów, niemniej głodni ani spragnieni dzięki niemu nie będziemy.
A wewnątrz... kilka rollercoasterów, kina, o których powiedzieć, że są trójwymiarowe, to dużo za mało, przedstawienia, scenerie z filmów, knajpy stylizowane na irlandzkie, meksykańskie czy... jaskiniowe. A każda atrakcja wyprowadza uczestników do tematycznego sklepu, w którym na gorąco mogą nabyć dowolne gadżety, za dowolną kasę.