autor: Szymon Liebert
Gry do naprawy
Co robimy po kupieniu nowej gry? Oczywiście wrzucamy płytkę do napędu konsoli i... ściągamy patche. Poziom dopracowania współczesnych produkcji woła o pomstę do nieba.
Co robimy po kupieniu oczekiwanej od wielu tygodni gry? Wkładamy ją do konsoli, żeby w końcu pograć. Jednak, zanim to nastąpi, trzeba oczywiście ściągnąć wszystkie łatki i poprawki, które twórcy zdążyli wypuścić w czasie naszej drogi powrotnej z marketu z upragnionym pudełkiem. A to i tak nieźle, bo przecież niektórzy deweloperzy pracują nad takimi patchami do swoich premierowych tytułów po kilka tygodni. Jak gra jest dobra, to można pomęczyć się trochę z jej błędami, prawda? Powyższe przypadki w ogóle już nie dziwią i są traktowane jako coś normalnego. Panujący obecnie „standard” w poprzednich generacjach konsol był jednak nie do pomyślenia. Wszystkie konsolowe tytuły przechodzą dzisiaj liczne testy i muszą zdobyć odpowiednie certyfikaty jakości, a i tak większość z nich bez patcha się nie obejdzie.
Niektóre z najlepszych pecetowych gier w historii cechowały się nieludzką wręcz liczbą błędów i niedociągnięć. Dotyczy to szczególnie absolutnych hitów z gatunku RPG – wystarczy przypomnieć sobie Daggerfalla, w którym wypadanie poza planszę było na porządku dziennym, Fallouta 2 ze słynnym znikającym przodem samochodu, genialnego, chociaż niezwykle dziurawego Vampire: The Masquerade – Bloodlines czy wreszcie Gothic 3 – jednego z liderów rankingu najbardziej niedopracowanych erpegów wszechczasów. Jeszcze kilka lat temu posiadacze konsol podśmiewali się z kolegów z takiego stanu rzeczy, wychwalając swoje maszyny i gry wolne od bugów. Dzisiaj sytuacja niemal się odwróciła, bo produkcje wydawane na Xboksa 360 i PlayStation 3 powoli zaczynają przypominać ser szwajcarski, który producenci muszą łatać miesiącami.
Gears of War 2, Heavy Rain, Call of Duty: Modern Warfare 2, Battlefield: Bad Company 2, Aliens vs. Predator, Red Dead Redemption, Fable II, Fallout 3 czy Mass Effect 2. Co łączy te gry? Każda z nich zawierała w dniu premiery mniej lub bardziej poważne błędy. Od pojawiających się artefaktów graficznych, przez problemy z multiplayerem, aż po usterki, które uniemożliwiały ukończenie przygody w trybie dla pojedynczego gracza. Sporo z nich było dość zabawnych – pamiętamy dziwne zachowanie konia z pierwszego Assassin’s Creed, możliwość zniszczenia budynku nożem w Bad Company 2 czy przypadkową goliznę w Heavy Rain. Radosne bugi i glitche mają pewną wartość pozytywną, bo w końcu to o nich się mówi i dzięki nim jest z czego się pośmiać. Gorzej, gdy opieszałość dewelopera kończy się zawiasami konsoli czy frustrującymi błędami w rozgrywce.
Dlaczego deweloperzy i wydawcy wypuszczają wadliwe gry? Odpowiedź wydaje się dość prosta: bo mogą. Jeszcze kilka lat temu konsole nie dysponowały twardymi dyskami i tak rozwiniętymi funkcjami sieciowymi, co wymuszało na twórcach oferowanie produktów gotowych w stu procentach. Wbrew pozorom było to możliwe i chociaż prawie każda gra miała pomniejsze glitche, to jednak większość działała bez zarzutu. Podobnie jak dzisiaj twórców obowiązywały certyfikaty lub wytyczne, które wymuszały dostarczanie tytułów przetestowanych na wszystkie możliwe sposoby i kompatybilnych z dostępnym sprzętem oraz różnymi ustawieniami sieciowymi (w przypadku rozgrywki online). Nie było to oczywiście łatwe i sporą część funduszy przeznaczano na testerów, wewnętrzne bety i niekończące się poprawki.